sobota, 25 maja 2013

Powrót do szarej... Polski

Mimo iż taksówkę miałem zamówioną na w pół do szóstej, taksówkarz zapukał do drzwi hostelu piętnacie po piątej. Byłem już gotowy do wyjścia, chociaż głowa mocno mi ciążyła po ostatnim wieczorze. Na dworzec dojechaliśmy w piętnacie minut i miałem pół godziny do odjazdu. Dzięki temu mogłem podziwiać wschód słońca nad blokowiskiem rodem z lat 80-tych ubiegłego wieku, co pozwoliło mi odpłynąć wspomnieniami do osiedla "Przyjaźń" na którym się wychowałem i dorostałem w Starych Tarnowicach - OHIO górą!!!
Czas biegł powoli, jednak im było bliżej godziny odjazdu, tym bardziej zastanawiający był brak mojego autobusy. W końcu wybiła godzina 6-ta, autobusu jak nie było, tak nie przyjechał, a mało tego nagle zniknął z rozkładu jazdy?! Co wywołało nietylko moją konsternację. Na dworcu, dodajmy międzynarodowym, wybuchło niemałe zamieszanie. Podjechał autobus do Przemyśla. Ludzie zaczęli biegać po peronach. Wszyscy starali się zdobyć jakieś informacje. Kierowca autobusu do Przemyśla wprowadził dodatkowy chaos mówiąc, iż ten do Wrocławia miał wypadek i zeby kupować bilety na ten do Przemyśla.
Prawie wszyscy zrobili tak jak powiedział. Zostałem ja i jeden Hiszpan imieniem Fernando, który odbył wolontariat we Lwowie m.in. ucząc hiszpańskiego. Kiedy i nam się w końcu udało dotrzeć do kasy i potwierdzić, że rzeczywiście autobus z Kijowa miał wypadek i albo podstawią kolejny autobus za 3 godziny albo w ogóle dzisiaj nie przyjedzie. Ni jak się to miało z moimi planami, a konkretnie z wizytą u dentysty, gdyż tego dnia miałem umówiony termin na 18.30. Niewiele się zastanawiając kupiłem bilet na autobus do Przemyśla i to samo poradziłem Hiszpanowi. Kiedy wyszedłem na peron autokar prawie ruszał. W ostatniej chwili wskoczyłem do środka, kiedy kierowca ruszył. Zacząłem wołać, że jeszcze jeden pasażer za chwilę dołączy, bo właśnie kupuje bilet. Kierowca zatrzymał się przed szlabanem, a biedny Fernando z dwoma walizkami biegł niczym szalony struś pędziwiatr.
Do granicy dojechaliśmy po ok. 2 godzinach. Odprawa po stronie ukraińskiej przebiegła nawet skrzętnie, poza tym, że wygląd Hiszpana wzbudził wątpliwości ukraińskich celniczek. Rzeczywiście na zdjęciu wyglądał zupełnie inaczej niż w rzeczywistości. W końcu grupa trzech pań uznała, że to może być on i go puścili.
Między granicami była strefa bezcłowa. Ograniczenia to litr wódki i 2 paczki papierosów na głowę. Poza mną i Fernandem pozostali pasażerowie to Ukraińcy. Kiedy autobus stanął część wybiegła do sklepu, a pozostali pozasłaniali okna i zaczęli rozkręcać co się dało tj. siedzenia, głośniki, lampki i inne części wyposażenia, a następnie upychać przemycany towar. Ci co wrócili chodzili od pasażera do pasażera i wręcz błagali, że jeśli nic nie przewożą, aby wzięli to co kupili... I tak zostałem świadkiem kontrabandy ;-)
Dojechaliśmy do odprawy po polskiej stronie. Nie wiedzieć czemu, czy jakiś donoc czy co, autokar został od razu skierowany na dokładną kontrolę, która miała potrwać 3 godziny.
No to już zdążyłem do dentysty - pomyślałem wkurzony. Niemniej jednak ludzie nerwowo zaczęli się wściekać i głośno narzekać i prezentować celnikom swoje oburzenie, że mają plany, terminy, inne połączenia i żeby nas puścili i pozwolili kontynuować podróż kolejnym autobusem. Celnicy o dziwo się zgodzili i wtedy podjechał czerwony "wehikuł czasu" o nazwie Ikarus. Miał chyba z 40 jeśli nie 50 lat i nie był to typowy autobus miejski tylko wycieczkowy. Celnicy przystąpili do gruntownej odprawy. Wszyscy po kolei musieli otwierać walizki i wszystko było rzetelnie sprawdzane. Kiedy ja pokazałem polski paszport i zacząłem opowiadać jaki szmat drogi przebyłem, nawet nie musiałem rozpinać plecaka. Po raz pierwszy poczułem się obywatelem RP, któremu Państwo ufa... uf, uf...
Autobus ruszył z wielkim hukiem... przez co przez całą drogę zastanawiałem się czy da radę dojechać do celu, gdyż cały czas wydawał z siebie przeróżne dzwięki. Na szczęście udało się! Przemyśl godzina 10-ta, do wizyty u dentyski zostało 8,5 godz. - powinienem zdążyć. Dalszą podróż miałem dokonać pociągiem. Niestety w Krakowie potrzebowałbym ponad 1,5 godziny na przesiadkę. O dziwo pociąg relacji Przemyśl-Rzeszów-Kraków odjechał i przyjechał punktualnie. W Krakowie byłem po 15-tej i w te pędy rzuciłem się na dworzec autobusowy, gdzie złapałem busa odchodzącego do Katowic o 16-tej. Do Katowic dotarłem o 17.30, zatem została mi już tylko godzina do mej stomatologicznej wizyty, a tyle jedzie właśnie autobus do TG. Autobus linii 820 wyjechał 17.45, zatem nie było szans, aby być punktualnie. W drodze zadzwoniłem do mej wspaniałej mamy, która odebrała mnie na dwa przystanki przed tarnogórskim dworcem i podrzuciła autem do gabinetu dentystycznego. Kiedy przekroczyłem próg drzwi była godzina 18.28. I jak tu nie wierzyć w niemożliwe. Wystarczy chcieć i uparcie dążyć do celu, a także stawiać czoła wszelkim nieprzewidzianym przeciwnością :-)

piątek, 24 maja 2013

I gdybym miał kiedyś urodzić się znów... tylko we Lwowie

Po ponad godzinnym locie z Istanbułu wylądowałem w śnieżnobiałym Lwowie. Lotnisko przypominające swoim wyglądem nieco Kraków Balice. W pierwszej chwili pomyślałem jakto dobrze, że mam ze sobą ubrania adekwatne do pogody. Szybko się przebrałem i zgodnie ze wskazówkami informacji turystycznej ruszyłem w kierunku przystanku trolejbusowego. Na szczęście w portfelu miałem jeszcze 7 hrywień z mojego ostatniego pobytu sprzed dwóch laty, a bilet kosztował 3 hrywnie. Po 30 minutach dotarłem do totalnie zasypanego centrum miasta. Po kolejnych 20 minutach przedzierania się przez kolejne zaspy i szcękając już zębami z zimna dotarłem do Hostelu Szewczenki/Hotelu Sun bo pod tymi dwoma nazwami te schronisko noclegowo funkcjonuje. Niestety nie pracowała już tam Jaryna, która była tam recepcjonistka podczas mojego poprzedniego pobytu...
Jak się okazało Lwów był odcięty przez ostatnie 3 dni od świata. Nie jeździło nic, sklepy, banki, urzędy pozamykane. Lwowianie nie nadążając już w odgarnianiu non-stop padającego śniegu w końcu się też poddali i pozamykali się w domach.
Dopiero w dzień kiedy ja przyleciałem - szczęściarz - przestało padać, wyszło słońce, a i temperatura zelżała. W hostelu poznałem pana Marka, emerytowanego weterynarza, rzucającego co chwilę kawałami i anegdotami nt. byłego Związku Radzieckiego i Johanne, Niemkę, przyszłą panią stomatolog, która utknęła we Lwowie w swej drodze do Oddesy (też tam kiedyś zawitam) w odwiedziny do brata. Wspólnie następnego dnia wybraliśmy się na zwiedzanie miasta, a wieczorem na piwo w jednym z lokalnych browców, gdzie w oczekiwaniu na stolik, po odpowiednim pomasowaniu nagich piersi rzeźby stojącej w przedsionku można było spróbować piwnego napitku.
Niestety w przeciągu 2 lat Lwów zmienił się diametralnie. Wiadomo Euro 2012 zobiło swoje. Lwów nabrał jeszcze więcej i bardziej charakteru miasta typowo europejskiego. Jedynie drogi pozostały tak samo dziurawe jak ser szwajcarski, a przejazd aut pośród zasp wyglądał niczym zimowe safari. W każdym razie kiedy chciałem wrócić do znanych mi miejsc już ich nie było, za to mogłem odkryć wiele ciekawych dotąd mi nieznanych zaułków i posmakować Lwów w pełnej zimowej aurze :-)
Kolejnego dnia wszystko zaczęło topnieć, a Lwów przemienił się w płynącą Wenecję. Wychodzić za bardzo nie było gdzie, bo moje buty doszczętnie przemoczone nadal się suszyły. Niemniej jednak wieczorem razem z Markiem odprowadziliśmy Johannę na pociąg, który odjeżdżał o północy, a dzięki temu nie dość że dziewczyna bezpiecznie dotarła na peron, to ja przy okazji mogłem zwiedzić tutejsze kuszetki rodem z poprzedniej epoki. Najbardziej fascynujące dla mnie jednak był fakt, że każdy wagon ogrzewany jest oddzielnie węglem przez konduktora. Do tego zobaczyć budynek dworca kolejowego nocą... bezcenne.
W przedostatni dzień mojego pobytu postanowiłem sprawdzić gdzie się znajduje dworzec autobusowy skąd miał odchodzić mój autobus i czy to nie jest czasem ten sam dworzec, na którym miałem okazję już być. W związku z tym, że była piękna słoneczna pogoda wybrałem się na piechotę. Aby nie przemoczyć butów przedzierałem się przez zmarznięte połacia śniegów. Niestety nie pomogło. Po 2 godzinach przemoczony, głodny i markotny dotarłem mimo wszystko szczęśliwy kresu drogi do dworca. Potwierdziłem odjazd autobusu na który miałem już zakupiony bilet elektroniczny. Następnie wsiadłem w trolejbus, który miał mnie zawieść spowrotem do centrum... szkoda tylko, że nie zauważyłem jak kierowca zmienił numer i kierunek trasy... Jechałem w jedną stronę godzinę, fakt miło poznać nieznane mi części miasta, jednak nie w moim stanie. Do tego w kieszeni miałem już tylko 3 hrywny, a tu jeszcze trzeba wrócić spowrotem na dworzec i złapać właściwy trojtek. I co tu robić... na ostatnim przystanku nie wysiadłem tylko się schowałem, bo kasowniki były wnim starego typu, także odciskały tylko dziurki. Trolejbus zawrócił, poczekał chwilę ze mną w środku, po czym podjechał na pierwszy przystanek i tym sposobem legalnie na ważnym bilecie przez kolejną godzinę wróciłem do dworca, aby przesiąść się już na właściwy trojtek.
Wieczorem kiedy już się posiliłem w sąsiedniej restauracji pt. wszystko na wagę i kiedy zgrubsza już osuszyłem swoje ubrania do hostelu zawitali studenci zaoczni, z których najbardziej zapamiętałem Vadima i zaczęła się impreza. Kiełbasa taka prawdziwa jak się pamięta z dawna, oliwki z Hiszpani, które miałem w plecaku, popcorn z Rumunii, który mi pozostał po wizycie w Bukareszcie, piwo Lvovskie Żiwe i Baltic. W między czasie dołączył do nas Janek ze Szczecina, niesamowity poliglota, 7 języków i zbiera w czasie podróży grając na ulicy na skrzypcach. Impreza tak się rozwinęła, że koniec końców ja z Janek nawijaliśmy po angielsku, a Ukraińcy w pewnym momencie przestali mówić i po chwili ciszy wybuchli gromkim śmiechem, że do czego to doszło, aby Lach z Lachem po angielsku gadali :-D
Kiedy wszyscy chcieli iść do undergroundowego klubu, który działa w ukryciu i można oficjalnie palić, spostrzegłem się, że już jest prawie północ. Z żalem pożegnałem moich nowych znajomych i udałem się na spoczynek, gdyż autobus miałem o 6-tej rano.
Niemniej jednak Lwowie ja tu jeszcze wrócę choćby tylko po to, aby odkryć ten podziemny klub ;-)

niedziela, 19 maja 2013

Dawniej Konstantynopol, a dziś (I)Stambuł

W drodze do granicy tureckiej rozpoczął się niekończący się deszcz. Padało tak, że kierowca autobusu ledwo co widział, a autobus dosłownie zaczął przeciekać. Momentami wydawało mi się, że nie jadę, a lecę. Szalejąca wokół ulewa i nierówności nawierzchni drogi powodowały, że czułem się jakbym leciał samolotem podczas turbulencji. A nadomiar złego złamałem zęba jedząc nadziewaną ziarnami bułkę...
Na granicy przestało padać - jakby specjalnie na tą okazję. Odprawa przez Bułgarów odbyła się szybko i bez zakłóceń. Natomiast Turcy odesłali mnie do najdalej położonej budki, abym sobie kupił ich wizę za 15 EUR. Oczywiście w drodze do tej budki, przeskakując kolejne stanowiska odprawy, wpadłem w kałużę powyżej kostek. A że moje buty i tak już przeciekały, to miałem już w nich całkiem niezłe szambo... brrrrrr.
Po odprawie i dalszej drodze w kierunku mojego uczekanego Stambułu rozpadało się na nowo i tak trwało aż do celu mojej podróży.
W byłej stolicy Turcji, największym mieście tego kraju, wylądowałem o 6-tej rano na olbrzymim dworcu autobusowym. Po wypłacie środków z bankomatu, udałem się w kierunku metra, którym dostałem się do centrum miasta, skąd przesiadłem się na kolejną kolejkę, która dowiozła mnie do placu Taksim. I tak w strugach deszczu ruszyłem w kierunku najgorszego hostelu (nie licząc hotelu w Casablance), w jakim mi przyszło spędzić dwie kolejne noce - EXISTANBUL Hostel...
Na dzień dobry nie mogłem się dostać do tego miejsca spoczynku. Fakt była godzina 8-ma rano. Pukałem, dzwoniłem, rąbałem, wołałem i nic. Do tego stopnia, ze okoliczni sprzedawcy mini sklepów i kafejek zaniepokojeni moimi hałasami, coraz wyglądali na ulicę, aby zobaczyć co się dzieje. Zresztą ulica na której znajdował się ten "wspaniały" hostel oraz przemierzający nią co jakiś czas ludzie wyglądali jak spod ciemnej gwiazdy.
Po półgodzinie byłem przemokniety, przemarznięty i wkurzony na maksa, a po głowie chodziły mi już różne myśli, włącznie z tą, iz hostel ten już nie egzystuje. Głodny postanowiłem znaleźć jakieś przyjemne miejsce, aby napełnić mój żołądek czymś ciepłym, a jednocześnie smacznym. Szybko namierzyłem jeden z pośród wielu barów, gdzie zjadłem smaczną zupę z soczewicy z cytryną. Chwilę odpocząłem, zebrałem siły i wróciłem pod hostel. Moje dalsze dobijanie się i wyczekiwanie na otwarcie drzwi tej noclegowni okazały się bez większego rezultatu, a zmęczenie coraz bardziej dawało mi się we znaki. Wtedy postanowiłem się ponownie rozegrzać, a i pobudzić poranną, mocną kawą po... turecku. I co się okazało, że takiej tutaj uraczyć, to jak szukać diabła po nocy ze świeczką. Wszędzie gdzie wchodziłem do kawiarni czy barów proponowano mi Nescafe 3 w 1 - to jest dopiero skandal... pomyślałem.
Koniec końców przypadkiem wszedłem to baru, kawiarni gdzie siedzieli sami Turcy. Przywitałem się tradycyjnym "salam malejkum" i po angielsku spytałem o kawę. Nie wiedzieć czemu zostałem serdecznie przywitany, usadowiony przy stole na którym wylądowała tak bardzo upragniona przeze mnie kawa oraz woda w plastikowym, kwadratowym, przeźroczystym kubku, podobnym do tych, w których za czasów komuny sprzedawano u nas jogurty. Miejsce to wydało mi się tak bardzo oryginale, gdyż zewsząd bylem otoczony Turkami, którzy popijając kawę i herbatę ochoczo debatowali między sobą, czytali gazety i oglądali lokalną telewizję. Wypiłem kawę popijając wodą, rozwiązałem kilka sudoku, rozgrzałem się i wówczas postanowiłem wrócić do hostelu, gdzie miałem zarezerwowany nocleg. W momencie kiedy chciałem uregulować rachunek nie było takiej opcji, co bardzo mnie zaskoczyło?! Okazało się bowiem, że trafiłem do lokalnego klubu tutejszych Turków, którzy starodawnym zwyczajem przywitali podróżnego i ugościli zgodnie z tradycją. Nawet próba zostawienia napiwku była bliska obrazy ich gościnności. Zatem serdecznie podziękowałem za okazaną gościnność i ruszyłem w kierunku hostelu.
Ponownie trafiłem pod drzwi i tym razem o dziwo usłyszałem dzwonek, którego wcześniej używałem bez echa. Przez kolejne 10 minut stałem jak słup próbując się dostać do środka, aż w pewnym momencie w drzwiach pojawiła się młoda dziewczyna, która z książkami pod pachą spytała mnie co ja tu robie, kogo lub czego szukam. Kiedy powiedziałem jej, że mam rezerwację wpuściła mnie do środka, a sama udała się w sobie znanym kierunku.
Na pierwszym piętrze była recepcja, gdzie nikogo nie zastałem. Obok recepcji był tzw. common czyli wspólny pokój, który wyglądał jak jakaś suterena, a przez który można było się udać do kuchni, w której piętrzyły się brudne, niezmyte naczynia. Było tam też kilka lodówek ze szklanymi drzwiami, gdzie o dziwo spotkałem się z ojczystym językiem, a dosłownie było tam napisane: "Kurwa zajebie każdego kto ruszy moje jedzenie". Przyjemny hostel sobie pomyślałem... nie wiedząc co robić dalej i będąc u kresu sił, wyjąłem śpiwór i położyłem się spać na jednej z kanap. Ok. pierwszej w południe zostałem zbudzony przez pewną starszą panią, która zaczęła łamaną angielszczyzną dopytywać kim jestem i co ja tu robie, skoro tj. hostel dla studentów Erasmusa. Po krótkiej konwersacji i moich wyjaśnieniach mogłem ponownie spocząć, aczkolwiek ów pani, która okazała się Greczynką nota bene, tak bardzo zainteresowała się moją osobą, że co chwile miała jakieś pytania. I tyle było ze spania. Aczkolwiek na tyle była miła i uprzejma, że sama od siebie przygotowała mi herbatę i kanapkę.
W końcu o godz. drugiej, ni stąd ni zowąd pojawił się bardzo wczorajszy kierownik hostelu przypominający kapitana Jacka z "Piratów z Karaibów". Po potwierdzeniu mojej rezerwacji zaprowadził mnie do mojego pokoju, gdzie pościel chyba nigdy nie była zmieniana, wszędzie był brud, kiła i mogiła - biedni Ci studenci z Eramusa - tylko to mi przyszło na myśl. W pokoju była toaleta z prysznicem, warunki sanitarne pozwólcie, że już pominę, jednak najbardziej zastanawiąjące były dla mnie niekończące się pielgrzymki mrówek...
Kończąc opis hostelu rozbawiła mnie jeszcze jedna sytuacja. Otóż siedząc sobie we wspólnym pokoju, gdzie był jedyny dostęp do wifi, nagle z kuchni wybiegła przerażona dziweczyna, która zaczęła krzyczeć, że tam są dwa karaluchy... a co na to nasz poczciwy kapitan Jack?! Bez większego zaangażowania i emocji odpowiedział jej: "Just kill them :-)"
Ona tylko spytała: "Ale jak", a nasz bohater bez przejęcia odpowiedział: "Po prostu butem".
Istanbuł robi wrażenie. Jest naprawdę oryginalny i jedyny w swoim rodzaju. Potrafi zaskakiwać na każdym kroku. Jest na wpół europejski ze swobodnym powiewem orientu Azji i krajów arabskich. Współczesny, a jednocześnie starożytny. Można tu doświadczyć wszystkiego i odkryć wiele interesujących miejsc, które nie raz potrafią zaskoczyć swoim urokiem lub zwykłą brzydotą, biedą i brudem.
Na koniec mojego pobytu, który niestety nie do końca był udanu z powodu sporych opadów i moich przemakających butów, które uniemożliwiały mi skuteczne zwiedzanie miasta i smakowania oraz rozkoszowania się jego niepowtarzalnym klimatem i smakiem niesamowitych potraw, postanowiłem się zapuścić w lokalne slumsy. To znaczy nie do końca zdawałem sobie sprawę w jaką dzielnicę się zapuściłem, ale z każdym krokiem czułem czyhające niebezpieczeństwo zewsząd. W każdej ciemnej bramie widziałem nieprzyjemne i wrogie spojrzenia. Kiedy postanowiłem się wycofać było już za późno! Z niemalże każdej strony byłem otoczony przez lokalną młodzież. Wtedy poczułem własnego ducha na ramieniu i nie wiedziałem co zrobić i w którą stronę ruszyć. Stałem tak zmrożony strachem przez minutę, a nawet i dłużej... w końcu zdecydowałem się pójść drogą którą przyszedłem, jednak w tym samym momencie krąg zainteresowanych moją osobą zaczął się zawężać. Nie wiem jak, nie wiem skąd, ale w tym samym momencie nadjechał lokalny radiowóz. Niczym zesłany jak z nieba... Funkcjonariusze policji poprosili mnie, żebym się zbliżył, a otaczający mnie tłum nieprzyjaznych ludzi znikł, jakby zapadli się pod ziemię... Policjanci spytali mnie co tutaj robię i skąd jestem. Odpowiedziałem, że jestem turystą z Polski i zgubiłem drogę. Spytali mnie czy znam piłkarza Podolskiego. Oczywiście potwierdziłem. Nasza rozmowa zeszła na temat piłki nożnej, o której nie mam większego, zielonego pojęcia. W każdym razie panowie byli na tyle uprzejmi, że wskazali mi właściwą drogę powrotną i poczekali, aż zniknę na głównej ulicy.
Mój złamany ząb dawał mi się zoraz bardziej we znaki. Dlatego postanowiłem wrócić do Polski, aby go naprawić - czy zęba można naprawić?! W każdym razie umówiłem się z moją dentystką na wizytę za tydzień i zacząłem kombinować jak mogę w prosty i szybki sposób wrócić do Polski. Udało mi się zarezerwować bilet do Lwowa za 75 EUR. I trzeba przyznać, że lotnisko po azjatyckiej stronie Istambułu zrobiło na mnie olbrzymie wrażenie. Bardzo nowoczesne i świetnie zorganizowane. Nic dziwnego, że Turcja nieustannie próbuje stać się częścią zjednoczonej Europy - popieram!!!

środa, 15 maja 2013

Sofia czyli bogini Mądrości... łyk bułgarskich klimatów

Sofia... zawsze mnie fascynowało zarówno samo słowo, jak i to jak wygląda stolica Bułgarii. I szczerze przyznam, że nie zawiodlem się, a raczej byłem pozytywnie zaskoczony, mimo iż odkryłem również miejsca, które na mnie nie zrobiły specjalnego wrażenia. Jednak w porównaniu do Bukaresztu to miasto o wiele bardziej spokojne i o wiele bardziej przyjaźnie nastawione do turystów.
Do Sofii dotarłem późną porą wieczorową, a konkretnie przed samą północą. Udało mi się załapać jeszcze na jedno ostatnich przejazdów tutejszym metrem. Zgodnie z instrukcjami, które otrzymałem z hostelu na komórkę, bez większych problemów dotarłem do miejsca moich kolejnych 3 noclegów. Wysiadłem na najwiekszym placu tego miasta, na którym mieści się podejrzewam największy budynek kulturalny całej Bułgarii, czyli Narodowy Dom Kultury, o którym wystukam parę słów więcej w dalszej części tego postu.
Następnego dnia pierwsze kroki skierowałem w poszukiwaniu kantoru. Bo co jest dziwne na terenie rumuńskiej stolicy nie mogłem namierzyć żadnego kantoru, który by wymieniał lei na levi... odpowiedzi na pytanie dlaczego tak jest, usłyszałem wiele, w tym najczęściej, że się nie opłaca. I coś w tym chyba jest, bo rzeczywiście kurs lei do levi był bardzo niekorzystny.
Postanowiłem jeszcze w Rumunii, a potem w Bułgarii zgłębić przyczyny wzajemnej nienawiści pomiędzy tymi narodami i co dziwne ich tłumaczenia są zbieżne, jeśli nie tożsame. Obydwie strony wzajemnie obwiniają się o Romów. Rumuńcy zwalają na Bułgarów, że to od południa stale przybywają "niewygodni" Romowie i na odwrót. Dziwne podejście, szczególnie iż obydwa kraje są już od dobrych kilku lat w Unii Europejskiej, którajakby nie patrzeć jest przecież domem wielu ojczyzn... od taka mała dygresja w tym temacie.
Wracając do uroków bułgarskiej stolicy, to jak już wspomniałem na początku są miejsca, którymi zachwyca, chociażby katedra, uniwersytet, rządowe budynki, w tym pałac prezydencki, kościoły, cerkwie, meczet oraz ów dom kultury stanowiący dobro narodowe wszystkich Bułgarów, a stanowiący jednocześnie relikt czasów komunistycznych. Mimo iż odnowiony i dumnie spoglądający na plac przy bulwarze Vitosza, to w środku nadal czuć klimat lat 80-tych, jakby czas stanął w miejscu. W każdym razie warto zajrzeć do środka i wdrapać się na ostatnie piętro, aby móc popodziwiać panoramę miasta.
Z tych gorszych miejsc to wspomnę nieszczęsne blokowiska, które niestety ciągną się czasami w nieskończoność i raczej nie są zbyt zachęcające, aby się zapuszczać w ich rejony.
Miasto to generalnie w niczym się nie różni od innych europejskich miast, no może poza tym, że wszystko jest zapisane cyrylicą, co czasem stanowi wyzwanie, aby odszyfrować nazwę ulicy czy placu, szczególnie gdy ma się tylko mapę z anglojezycznymi nazwami topograficznymi.
W Sofii miałem okazję i przyjemność poznać półfrancuza, półhiszpana Raula, półbułgara, półturka Seyfi oraz bułgarkę Katharinę. Udało nam się nawet zorganizować wieczór integracyjny przy lokalnych piwach Kemnitza i Zagorka, a tym samym lepiej poznać i spędzić przyjemnie wspólnie czas... po którym niestety następnego dnia bolała głowa, oj bolała...
Dlatego postanowiłem wybrać się w pobliskie góry. Idąc za radą recepcjonistki wsiadłem w tramwaj z numerem 5, który wyruszał w swą drogę spod "Pałacu Sprawiedliwości" i zgodnie z uzyskaną informacją miałem jechać do ostatniej stacji. Dziwne i podejrzane wydawało mi się, że im dalej byliśmy od centrum, tym coraz więcej ludzi z plastikowymi baniakami wsiadało do tego tramwaju... Jednak jak już dotarłem do celu swej podróży wszystko było jasne. Okazało się, że u podnóża gór było źródełko czystej, mineralnej wody, po którą Sofijczycy jak widać było chętnie i gromadnie się zjeżdżali. W smaku woda ta rzeczywiście jest dobra i wyśmienita, zatem nie dziwią kolejki ludzi, którzy sie po nią ustawiają i każdy cierpliwie czeka na swoją turę.
Ja na szczęście nie musiałem czekać, gdyż spacerując po pobliskich górach udało mi się namierzyć niejedno takie źródło tej smacznej wody. Po powrocie z mej pieszej wycieczki, podczas której złapał mnie lekki deszcz, dopakował resztę rzeczy i ruszyłem w kierunku dworca. Po drodze zaliczyłem jeszcze lokalny targ, który swym klimatem przypomniał mi targi z mego rodzinnego miasta rodem z lat 90-tych ubiegłego wieku. I wszędzie nowalijki, że aż ślinka ciekła i człowiek wszedzie wokół czuł powiew wiosny.
Gdy dotarłem do nowoczenego dworca autobusowego, postanowiłem jeszcze odwiedzić zlokalizowany nieopodal dworzec PKP, na którym namierzyłem chyba najmniejszego McDonalda na świecie, mniejszego od kiosku, z jednym stanowiskiem - można - jak widać można się wszędzie z tym wszechoblegającym konsumpcjonizmem wepchnąć. W każdym razie nie o tym chciałem pisać, a raczej o upiorności tego dworca kolejowego. Dziwne, że stolica nie zadbała o to, aby mieć pierwszorzędny dworzec kolejowy, bo tutaj poraz kolejny mozna było się poczuć jak w powrocie do przeszłości lat socjalistycznych... i taka własnie jest stolica Bułgarii. Stare miesza się z nowym, jedne rzeczy zachwycają, a inne odstręczają tak własnie jak brudne i cuchnące uryną podziemia prowadzące do dworca kolejowego...
Na koniec, jak już tu dotrzecie, polecam i zachęcam odwiedzić naprawdę świetną, oryginalną, wręcz klimatyczną knajpkę jaką jest "Made in home". Codziennie inna karta, a jedzonko palce lizać!!!

wtorek, 14 maja 2013

Każdy ma swojego sobowtóra...

Ten post już od dawna za mną chodził. To znaczy ta myśl, którą chcę w tym poście przedstawić. Otóż podróżując tak z miasta do miasta, z kraju do kraju, człowiek spotyka na swojej drodze, czy tego chce czy nie chce, wiele innych przedstawicieli swojego gatunku.
Jest to mnóstwo twarzy, które podczas samotnych wędrówek i podróży różnymi środkami komunikacyjnymi, czasami są nam znane lub przypominają nam osoby, które znamy.
Przyznam szczerze, że spotkałem wiele sobowtórów, którzy mają swoje odbicie w moim prywatnym życiu. Dlaczego się tak dzieje? Skąd takie omamy... wydaje mi się, że to czasami deja vu, a czasami wynika to z tęsknoty za danymi osobami.
Chociaż czasami zdarzają się ciekawe sytuacje, kiedy to widzi się dyrektora, dawnego przełożonego, który w twoim świecie jest osobą nobilitowaną, a tutaj na drodze spotykasz "go" jako osobę sprzątającą chodnik. Albo i na odwrót, gdzie sprzątaczka z twojego życia, nagle w innym kraju wysiada wyegzaltowana z limuzyny...
Chociaż inaczej wygląda to już w sytuacji, gdy ma się styczność z danym sobowtórem. Psychologia to potwierdza, że wszelkie uczucia bądź to pozytywne bądź to negatywne wówczas przenosi się na te nowo poznane osoby. I tutaj trzeba bardzo uważać, gdyż napotkany sobowtór z pewnością jest zupełnie innym człowiekiem, niż jego znany nam już pierwowzór. Zatem można się przejechać na osobie, którą rzekomo lubimy z naszego codziennego życia. I na odwrót. Możemy niesłusznie osądzić iunikać osobę, którą dajmy na to nie lubimy, a przez to przekreślić na zawsze możliwość poznania kogoś interesującego. Dlatego trzeba do tego tematu podchodzić z rozwagą.
Kończąc, śmiało mogę stwierdzić, że to zawsze miło jest mieć swego sobowtóra, jakby własne odbicie w innym świecie. Ciekawe jak się wiedzie mojemu, a może moim sobowtórom??? - pozdrawiam ich wszystkich :-)
Aaa... i nie zapominajmy jednej rzeczy - my też jesteśmy czyimiś sobowtórami ;-)

wtorek, 7 maja 2013

The capitalcity of Romania - welcome to Bukareszt

Do stolicy Rumunii dostałem się jednym z tutejszych "PKS-ów". Wyjazd z tego samego dworca, na który przyjechałem, czyli AutoGara 1. Na chwilę przed wyjazdem spotkałem polskiego doktoranta, który kończył w Braszowie studia w zakresie antropologii. Zbyt wiele czasu na poznanie się nie było, gdyż każdy jechał w przeciwnym kierunku, w każdym razie zawsze to miło pogadać w swoim języku.
Do Bukaresztu przebijaliśmy się przez góry pokryte jeszcze sporą warstwą białego puchu, zatem piękne widoki zza okna urzekały swym urokiem. A ponieważ droga wiodła przez miejscowości turystyczne, to na każdym przystanku była łapanka turystów przez lokalną społeczność z kartkami "Free rooms"/"Frei Zimmer". Można było się poczuć przez chwilę jak w Zakopanem albo w Wiśle...
Na miejsce dotarłe późnym popołudniem. Końcowy przystanek był zlokalizowany gdzieś na totalnym wygwizdowie, a ja totalnie na to nieprzygotowany, bez mapy ruszyłem w nieznanym mi kierunku. Widok, który ujrzałem był z jednej strony przerażający, a z drugiej wręcz niesamowity i zaskakujący. Jak na stolicę tego bałkańskiego państwa Bukareszt przeraża, choć niepowala z nóg. Czasy komuny widoczne i wżarte na każdym kroku. Szaro, brudno, tłoczno, głośno, momentami nieprzyjemnie i wszędzie psy... większość bezpańskich, aczkolwiek wszystkie obkolczykowane niczym krowy zgodnie ze standardami Unii Europejskiej. Po 30 minutach dotarłem do McDonalda, gdzie mogłem w końcu odpalić laptopa i spojrzeć gdzie jestem. Shit!!! Do samego centrum miałem jakieś 10 km, a zbuta z pełnym plecakiem, jakoś mi się nie uśmiechało iść. I wtem spostrzegłem, że obok restauracji innej niż wszystkie, jest kolejne M jak Metro :-)
Niewiele myśląc zapakowałem się i wtargnąłem na peron niczym błyskawica. Szybko znalazłem właściwe połączenie do Nordgara 2, stacji najbliżej położonej hostelu o wdzięcznej nazwie Funky Chicken, gdzie miałem spędzić kolejne cztery noce.
Bez większych problemów odnalazłem moją stanicę, zlokalizowaną nota bene na przeciw pierwszego programu Radio Romania, gdzie przywitała mnie przesypatyczna Maria - zuch kobieta, cieszę się że mogłem ją poznać.
Przez hostel przewijali się różni ludzie, na mnie jednak największe wrażenie zrobiła grupa Francuzów, która odbywała praktyki w jednym z tamtejszych Carrefour-ów. Młodzi 18-latkowie, którzy po angielsku ni w ząb, zachowywali się, jakby byli zesłani do prac przymusów w jakimś obozie karnym i codziennie liczyli ile im jeszcze dni zostało do końca. Jedynym językiem jakim udało nam się skomunikować były szachy, dzięki którym rozegraliśmy niejeden turniej, a ile przy tym zabawy było - viva la France ;-)
Aby nie było, że tylko grałem w szachy. Otóż nie. W ciągu dnia, kiedy "dzieciaki" odrabiały pańszczyznę, ja miałem okazję odkrywać kolejne miejsca i punkty na mapie Bukaresztu. Praktycznie wszędzie widać rysy władzy Czauczesku, aczkolwiek są i miejsca gdzie zakwitł kapitalizm, który wdziera się do Rumunii wszelkimi możliwymi oknami i drzwiami. Podobnie jak w Warszawie, w Pradze, w Bratysławie czy w Budapeszcie, na każdym rogu widać wszystkim dobrze znane marki największych korporacji światowych.
Mnie natomiast urzekł budynek parlamentu rumuńskiego, wcześniejsza siedziba Komitetu Centralnego Robotniczej Partii Rumunii oraz siedziba przywódcy tego kraju, wspomnianego Czauczesku - jest to największy w Europie, a drugi na świecie zaraz po Pentagonie, budynek administracji publicznej. Niestety stojąc frontem do niego nie udało mi się go ująć w całości na jednym zdjęciu...
Oczywiście żeby nie było, że Bukareszt to tylko brzydkie miasto, bo jest brzydkie, są też ciekawe parki, skwery, a także udało mi się odnaleźć replikę Łuku Triumfalnego.
Ceny natomiast kosmiczne. Jeśli ktoś myśli, że jadąc tutaj za dużo nie wyda, to się grubo myli. Jest drożej niż w Polsce, a ceny porównywalne do warszawskich. Obecny kurs Lei do Złotówki to praktycznie 1:1. Na koniec ciekawostka - Rumunia jest pierwszym krajem europejskim, a drugim na świecie (pierwsza była i jest Australia), który wprowadził do obiegu plastikowe pieniądze. Można je prać, gnieść, próbować potargać i nic się z nimi nie dzieje - wypróbowałem i potwierdzam.
Generalnie stwierdzam, że warto wybrać się do Bukaresztu chociaż by tylko po to by móc docenić swoje własne miasto, miasteczko, miescowość, wieś...

piątek, 3 maja 2013

Siedmiogród, czyli jedziemy do Braszowa, Bran i Rosnov

Moja wizyta w Rumunii była dość pasjonująca. Z Cluj-Napoca wyruszyłem bladym świtem, bo o 5.30 musiałem już się stawić na dworcu. Podróż do Braszowa zajęła ok 6 godzin. Główne drogi są w miarę przejezdne, jednak jeśli chodzi o dziury w drogach, to możecie mi uwierzyć, że Polscy kierowcy nie powinni aż tak bardzo narzekać. Fakt widać, że do Rumunii popłynął spory strumień środków finansowych z UE na rozbudowę dróg i autostrad, gdyż dosyć często trzeba było się zatrzymywać w związku z ruchem wahadłowym. Co jednak w żaden sposób nie utrudniło kierowcy dotrzeć do celu podróży na czas.
Dworzec w Braszowie i jego okolice nie robią żadnego wrażenia, wręcz można by rzec nic specjalnego. Widoki typowej budowy socrealistycznej. Jednak jak już się dotrze do centrum, do starówki, to śmiało można rzec, że tutaj właśnie kończy się Europa. Mam na myśli tą chrześcijańską, rzymsko-katolicką część Europy. Starówka zadbana, bardzo klimatyczna, aż chce się po niej spacerować i cieszyć oczy tymi średniowiecznymi i renesansowymi zabudowaniami. Tutaj też można znaleść ślady nie tylko religii katolickiej, ale również ewangelickiej, żydowskiej oraz greko-katolickiej. Dlatego polecam, bo naprawdę warto się tu wybrać. Dla mnie to miasto to przedsionek do Europy, jednak co najważniejsze, nie jest jeszcze tak skomercjonalizowany, jak inne miasta w kierunku zachodu. A co najważniejsze miasto to jest zlokalizowane wśród gór, na których co jakiś czas znajdują się zabudowania starych fortec, do których też warto zajrzeć.
Zatrzymałem się w "Old Town Hostel", który akurat przechodził gruntowny remont, włącznie z wymianą okien. Mały, ciasny, jednak blisko najważniejszych atrakcji jakie Braszów oferuje. W hostelu poznałem niesamowitego człowieka imieniem Mark, który wyglądał niczym Jezus, a miał już 56 wiosen. Mark jest Luksemburczykiem i dość specyficznym przedstawicielem współczesnej ludzkości, wręcz dinozaurem. Zna osobiście Dalaj Lamę i jest totalnie wolnym, niczym nieograniczonym człowiekiem. W zeszłym roku, w kwietniu, wybrał się na pieszą wędrówkę z Portugalii do Tybetu w podzięce za uratowanie życia jego przyjaciółki. Jego podróż odbywa się dzięki drobnym datkom ludziom dobrej woli. Wspólnie z Markiem wdrapaliśmy się na górę, gdzie na szczycie niczym napis HOLLYWOD, widnieje i jest w nocy podświetlany napis BRASOV. Na górę można wjechać kolejką linową, aczkolwiek piesza wycieczka jest bardziej atrakcyjna. A z góry można już tylko podziwiać niesamowity widok na miasto i okolice oraz na inne okoliczne góry, wzniesienia, doliny, wybrzuszenia...
Z Braszowa jest całkiem niedaleko do Bran, gdzie znajduje się filmowy zamek Draculi, a można się tam dostać jednym z podmiejskich autobusów odchodzących z Autogara 2. Dla ludzi rządnych mocnych wrażeń mam złą wiadomość. Niestety zamek nie rzuca na kolana. Ba śmiało mogę stwierdzić, że w Polsce można znaleść bardziej okazałe i mroczne twierdze i zamczyska, niż ten znany na całym świecie... Kto był w Niedzicy to nic więcej w Branie nie odkryje. Tak po prawdzie w ogóle go nie kojarzę z żadnym z horrorów z wampirem Draculą w roli głównej. Zamek natomiast jest bardziej znany z tego, że sporą część swojego czasu spędziła tutaj ostatnia królowa Rumunii Maria Habsburg. Generalnie, arogancko i brutalnie podsumowując jaka królowa, taki kraj i taki zamek. Królowa piękna, jaki kraj, ale reszta nyndza z biedą. A jak nie od dziś wiadomo, "łod nyndzy do pinindzy", toteż potomkowie sławnej królowej odzyskali zamek i ciągną kasę z naiwnych turystów takich jak ja, ile się da. Potwierdzeniem tego są klimatyczne budy jak spod Gubałówki zlokalizowane u podnóża tego "strasznego i upiornego" zamku.
Po drodze do Bran mija się Rasnov i tutaj postanowiłem się zatrzymać w drodze powrotnej. Rasnov jest o tyle klimatyczny, że na górze znajduje się twierdza, żeby nie powiedzieć małe miasteczko zbudowane w średniowieczu przez okolicznych chłopów. Twierdza ta wzniesiona z powodu częstych ataków Tatarów, którzy często porywali lokalną ludność w jasyr, robi naprawdę spore wrażenie, a widok z góry jest piorunujący. Stąd można dostrzec horyzont Siedmiogrodu i praktycznie przenieść się w czasie do dawnych wieków średnich.
Na koniec z ciekawostek. W Rumunii bardzo popolarne są precle z solą, makiem i sezamem w cenie 1-1,5 LEI. Bardzo smaczne, szczególnie świeżo upieczone. Automaty na kawę są na banknoty. I pierwszy raz spotkałem się z jajomatem... tak skoro mogą być mlekomaty to czemu nie jajomaty. Zresztą w Rumunii wszystko jest możliwe ;-)

Prawie się poddałem...

... "prawie", jak swojego czasu pewien dobrze znany polski browar z Żywca się reklamował, "czyni różnicę". Nie było mnie tutaj 1,5 miesiąca a przez ten czas wiele się wydarzyło i co nie znaczy, że moje podróżowanie dobiegło końca. Wręcz przeciwnie. Życie pisze tak barwne scenariusze, że nigdy nie wiadomo, gdzie los nas rzuci. Najważniejsze jednak to umieć się odnaleźć w każdej sytuacji. A takich wyzwań czasem nam brakuje na co dzień. Tak jak zacząłem "prawie" sobie odpuściłem pisanie moich historii, przygód, wspomnień, co nie znaczy, że totalnie zarzuciłem pomysł i chęć dalszego prowadzenia mojego bloga, czego dowodem jest ów post. Dlatego postanowiłem się sprzęc i kontynuuować - dzięki Magda za porządnego motywatora ;-)
Sporo mamy do nadrobienia, bo jak już wcześniej wspomniałem sporo też się w tak zwanym międzyczasie wydarzyło. Nie postaram się, nie obiecuję, nie zarzekam się, że od dzisiaj będę na biężąco. Niemniej jednak podejmę trud, aby w miarę szybko i na moc możliwości nadrobić zaległości, tak by móc na stare lata tu zajrzeć i przeżyć to jeszcze raz :-D

poniedziałek, 18 marca 2013

Mroczna Transylwania, czyli lądujemy w Cluj-Napoca

W Transylwanii wylądowałem o 1-szej w nocy. Publicznego transportu o tej porze brak, a taksówkarze a i chętnie podwiozą za 10 EUR. Nie mając przy sobie żadnego RON-a, a raczej żadnej lei (lokalna waluta) i nie chcąc czekać do 5.30 rano na pierwszego busa zdecydowałem się na pieszą wycieczkę z lotniska do centrum miasta. Dystans dzielący mnie od hostelu wynosił ledwie 7 km, zatem pomyślałem sobie, że to będzie pestka dla mnie. Z początku poczułem się jak w latach 80-tych na wsi Brynica, u mojej babci Heli. Zabudowa domów ciągnących się wzdłuż ulicy, poodgradzanych różnej kombinacji płotami, gdzie praktycznie za każdym warował mniej lub bardziej groźny pies. Oczywiście była też spora różnica, gdyż tutaj zamiast wąskiej, dwukierunkowej drogi, była czteropasmowa ulica, a do tego babciną wieś można było pokonać w ciągu 10 minut, a tutaj końca nie było widać...
Mimo wszystko, z duszą na ramieniu, mijany co jakiś czas przez taksówki, które co chwilę się zatrzymywały chcąc mnie podwieźć, a czasem przez samotnie patrolujący drogę radiowóz raźno maszerowałem. W chłodzie, ciemności nocy, wśród ujadania psów, które czujnie pilnowały gospodarstw usytuowanych wzdłuż drogi i coraz wywoływały serię ujadania samotnie szedłem, gdyż poza mną nie było żadnej żywej duszy.
Po ponad godzinie drogi zabudowania wiejskie przerodziły się w istne blokowiska. Kolejny klimat komuny w postaci szarych, kilkunastopiętrowych bloków wyrósł niczym spod ziemi. I wtedy pech chciał, że źle nadepnąłem na krzywą płytkę chodnika i podeszwa w moim bucie pękła w tak niefortunny sposób, że wybiła się wenętrzna część buta, która zaczęła mi się wbijać wśródstopie. Mając ograniczone ruchy, gdyż buta nie szło od tak sobie naprawić, drobnymi krokami człapałem do centrum Cluj-Napoca (czyt. Kluż-Napoka), gdzie zlokalizowany był mój hostel "Transylvania".
Przemarznięty, kulawy i dosyć już wymęczony za pierwszym razem minąłem budynek, gdzie mieścił się hostel. Koniec końców odnalazłem go i tylko już się "modliłem", aby o 3ciej rano ktoś mnie wpuścił... udało się! Wpóścili mnie, poczętowali gorącą herbatą, ba nawet dostałem od razu ciepłe łóżko...
Następnego dnia, a raczej tego samego tylko później, ruszyłem na zwiedzanie miasta. Ponieważ nic od poprzedniego dnia nie miałem okazji przełknąć, pierwsze kroki skierowałem do zarekomendowanej przez obsługę hostelu restauracji. Klimat knajpki zlokalizowanej w podziemiach mini centrum handlowego był iście oryginalny. Coś w stylu regionalnej wiejskiej zagrody. Kartę dostałem po angielsku i bardzo mnie zainteresowała zupa z mięsem wołowym ze śmietaną i czosnkiem. Jakież zdziwienie na mojej twarzy zapanowało, kiedy dostałem po prostu flaczki... mimo iż tego typu rzeczy nie jadam, to tym razem z głodu przełamałem się i nawet zjadłem je ze smakiem :-)
Samo miasto, a raczej starówka przypomina skrzyżowanie Lublina z Lwowem. Kto był w tych miastach może trochę poczuć klimat. Generalnie jest to miasto uniwersyteckie, drugie co do wielkości w Rumunii. Zatem też na ulicach można spotkać sporą ilość młodzieży i praktycznie każdy gorzej lub lepiej zna język angielski i bardzo chętnie chce się popisać jego znajomością. Z atrakcji miejskich polecam przejść się parkiem miejskim oraz powspinać się po okolicznych pagórkach, skąd można zobaczyć piękną panoramę miasta. Mnie nie wiedzieć czemu ujął lokalny cmentarz, który przeszedłem wzdłuż i wszerz... zawsze to coś innego.
Podczas mojego pobytu w stolicy Transylwanii postanowiłem pójść na basen. W tym celu udałem się do uniwersyteckiego kompleksu sportowego zlokalizowanego niedaleko niedawno wybudowanego stadionu. Nie sądziłem, że trafię na basen z olimpijskimi wymiarami, czyli 50 metrów długości. Jeszcze nigdy w takim nie pływałem. W pierwszym momencie ogarnął mnie szok i niedowierzanie oraz myśl, że przecież ja chyba nie dam rady przepłynąć tego za pierwszym razem... oczywiście dałem radę, ba tak się rozkręciłem, że pływałem niczym wydra coraz mijając Rumunów, którzy raczej rekreacyjnie aniżeli sportowo tu pływali. Oczywiście nie mogło się to skończyć bez dodatkowych emocji. Po tym jak już się wypluskałem i chciałem otworzyć szafkę z moimi rzeczami, okazało się że nie mam kluczyka, który wcześniej był przytwierdzony do paska. Na szczęście pozostał numerek, który pozwolił na identyfikację kluczyka zapasowego. Pani w recepcji wysypała z worka 1000 kluczyków i zaczęły się poszukiwania tego właściwego. Na szczęście nie trwało to dłużej niż 5 minut. W każdym razie komu jak komu, ale tylko mnie takie rzeczy mogą się przytrafić ;-)

poniedziałek, 11 marca 2013

Deszczowa Walencja

I nastąpił ten smutny dzień kiedy nasza wspólna wyprawa dobiegła końca. Jakby nie było trochę się zżyliśmy z Dannym podczas wspólnych wojarzy i wspólnego podbijania Maroka i Hiszpani. Pożegnaliśmy się bez zbędnych słów, po prostu trzymaj się stary i do znowu :-)
Do Walencji udałem się tanimi liniami lotniczymi i to fakt udało mi się zdobyć bilet za 20 EUR. Dzięki temu mogłem zwiedzić dosyć sporej wielkości lotnisko w Maladze i muszę przyznać, że robi olbrzymie wrażenie. Na szczęście wszelkie znaki są tam na tyle czytelne, że nie sposób się było zgubić.
W Walencji wylądowałem niecałą godzinę później. Po wyjściu z terminalu zacząłem od poszukiwania busu i zdziwił mnie fakt, że poza mną tylko jedna parka jeszcze na niego czekała. Tak jakby to był jakiś archaizm przemieszczanie się lokalnymi busami. Oczywiście można skorzystać z metra, którego linia jest tutaj bezpośrednio poprowadzona, jednak ta atrakcja jest dosyć droga jak na budżet backpakersa, bo to wydatek rzędu 5 EUR. Mi na szczęście udało się dotrzeć do centrum za 1,45 EUR, szkoda tylko że mój hostel był zlokalizowany po przeciwnej stronie starówki, a na zegarach było już grubo po 23-ciej.
Zatem samotnie wędrowałem po nowym, nieznanym mieście, gdzie jak mi się wtedy zdawało, co chwilę natrafiałem na publiczne mapy pokazujące gdzie się obecnie znajduję.
Hostel o wdzięcznej nazwie "Low Cost Valencia" zrobił na mnie dosyć osobliwe wrażenie. Takiego wystroju już dawno nie widzialem, o ile w ogóle. To tak jakby pomieszać różne style, gdzie pośród wszystkiego górował klimat indyjski z Buddą na czele... choćby dlatego warto było się tam zatrzymać, aczkolwiek trzeba przyznać, że obsługa była bardzo miła i pomocna we wszystkich kwestiach. Tam też miałem możliwość poznać grupę amerykańskich i norweskich studentów, z którymi podczas wieczornych rozmów mieliśmy okazję porozmawiać o zmieniających się kulturach i wymienić doświadczenia na polu kultury.
Następnego dnia o poranku postanowiłem się zaopatrzyć w jakiś prowiant, gdyż samym powietrzem człowiek nie wyżyje. Na początku tylko kropiło. W drodze do supermarketu zboczyłem z mojej drogi na małą czarną i wtedy zaczął się mój koszmar... Po szybkiej kawie postanowiłem trochę "zaoszczędzić" drogi do supermarketu, gdyż zaczęło coraz mocniej padać. Pech chciał, że nie miałem przy sobie mapy. I zacząłem błądzić, krążyć, a w tym czasie mały deszczyk przemienił się w ścianę wodną. W ciągu kilku minut byłem prawie cały mokry, a do tego moje buty zaczęły przeciekać. I tak krążyłem przez następne 1,5 h przemoknięty do ostatniej nitki, a zamiast butów miałem zalane kajaki. I wtem nagle, niczym objawienie wpadłem na ów market, którego szukałem. Myślałem, że moje problemy się skończyły, zrobiłem zakupy, a to był dopiero początek mojej przygody. Byłem pewien gdzie jestem i pewien tego, że dobrze znam kierunek drogi powrotnej. Otóż myliłem się!!! W strógach deszczu i zalanych ulic zacząłem ponownie błądzić, nie raz chodząc w kółko. Czułem się jak w jakimś labiryncie, z którego nie ma wyjścia. Zacząłem szukać map, tych publicznych, i jak na złość na żadną nie potrafiłem natrafić. Zziębnięty, mokry od stóp do głowy, z zalanymi zakupami, pełen złości a zarazem bezradności wykrzyczałem do nieba: "I co jeszcze gorszego może mnie spotkać!!!" i tutaj, nie żartuję, i nie piszę tego aby podsycić moją opowieść, wzbogacić literacko moje wypociny... nastąpił grom i zaczęła się burza!!! W końcu po dwóch godzinach błąkania się i na skraju obłąkania nie wiem jakim cudem dotarłem do hostelu i przez półgodziny dochodziłem do siebie, a przez kolejne dwa dni słuszyłem ubrania i buty...
Trzeciego dnia deszcze ustały, a niebo stało się całkowicie czyste, a słońce rozbłysło na powrót. Jak to w życiu, tak i po każdej burzy, nastąpiła piękna pogoda. Wtedy udało mi się zwiedzić wspaniałą Walencję, tym razem przy użyciu mapy.
Konkluzje na koniec... nie rzucajmy niepotrzebnych słów na wiatr, bo niewiadomo gdzie on je poniesie... jeśli nie znasz miasta, zawsze miej przy sobie mapę ;-)

niedziela, 10 marca 2013

Malaga i słoneczna Costa del Sol

Malaga podobnie jak Marbella powstała na zgliszczach podbitego miasta mauretańskiego i tutaj również wykorzystano meczet jak i medynę do tego aby zorganizować iście chrześcijańskie miasto. Imponujące wrażenie robi tutejsza katedra, która budowana przez kilka wieków nie została dokończona, a przede wszystkim brakuje jej jednej z dwóch planowanych pierwotnie wieży. Wnętrza katedry są olbrzymie, a konkretniej spełniają swoje podstawowe zadanie, czyli by ludzie czuli się maluczcy wobec bezkresnych sił niebieskich... zatem można tu zrobic nie jedno łał! Warto również zwrócić uwagę na drewniane stalle, których wykończenia są godne dłuta największych mistrzów rzeźbiarskich.
Starówka to obecnie poplątanie dawnych wieków, lat z współczesnością, zatem za każdymrogiem można na trafić na coś ciekawego. Nieopodal katedry mieści się muzeum genialnego Picassa, gdzie udało się mi i Dannemu wbić na darmowe zwiedzanie - w niedziele od godz. 18-tej do 20-tej wstęp jest wolny. Fakt trzeba było odczekać pół godziny w 0,5 kilometrowej kolejce, jednak dla prac Picassa warto było, tym bardziej, że poza mniej lub bardziej znanymi obrazami, można też zobaczyć jego rzeźby, projekty, prace ceramiczne. Dlatego jeśli ktoś tutaj zawita, warto się pokusić odwiedzić to muzeum.
Z atrakcji turystycznych godne polecenia są również ruiny rzymskiej/mauretańskiej twierdzy Alcazaba oraz zlokalizowanego ponad nią zamku Gibralfaro, skąd roztacza się niesamowity widok na panoramę miasta, góry, plażę oraz port rybacko-handlowo-paseżersko-wojskowy. Chodząc po starych murach można sobie wyobrazić jak niegdyś strażnicy pełnili swoją wartę, a że zamek zlokalizowany jest na górze, która wygląda jakby wyrosła w centrum miasta, to widnokrąg i horyzonty są tym bardziej ciekawe.
W jeden z ostatnich dni naszej wspólnej przygody postanowiliśmy się z moim amerykańskim kamratem wybrać na przejażdżkę rowerową. W tym celu udaliśmy się do wypożyczalni rowerów aby zdobyć dostęp do jednośladów i ruszyliśmy na Costa del Sol.
Wyobraźcie sobie to luty za oknami śnieg, ciemno i ponuro... a na wybrzeżu hiszpańskiej Andaluzji +25 stopni, błękitne niebo bez ani jednej chmurki, słoneczko przyjemnie przygrzewa, wiatr we włosach i beztroska jazda rowerem... to było tak niewiarygodnie relaksujące i odprężające do momentu... kiedy sobie uświadomiłem, że nie mam telefonu i wtedy zrodziło się pytanie, czy ja go ze sobą zabierałem, a jeśli tak to gdzie on teraz jest?!
Na szczęście telefon został w hostelu i o to właśnie chodzi, aby czasem totalnie odciąć się od świata i spędzić dzień na totalnym luzie :-)
Dzień zakończyliśmy przemierzając miasto z "turbocolą" z dodatkiem Havana Club, który to Danny smakował pierwszy raz, gdyż wiadomo w U.S.A. mają embargo na produkty z Kuby. I tak powoli nasza wspólna droga zmierzała ku końcowi.
A na koniec zostawiłem najlepsze. Mój towarzysz drogi postanowił zjeść na śniadanie smażony bekon. Niestety w żadnym sklepie nie namierzył boczku, aby mógł sobie go zeskwarzyć na patelni. I co zrobił nasz amerykański amigo... kupił najlepszej jakości hiszpańską szynkę Jamon, czyli tutejszy lokalny przysmak. Dodam tylko, że jest to rodzaj szynki długodojrzewającej odznaczającej się kruchością i swoimi delikatesowymi walorami smakowymi. Kolega Danny nawet się nieco zdziwił, że każdy plasterek był oddzielany folią od poprzedniego, co mu nie przeszkodziło dokonać tego "świętokradztwa" i usmażeniu tej wyjątkowej szynki. Napiszę tylko tyle, że w kuchni było tak szaro, że w pewnym momencie przybiegł własciciel hostelu sprawdzić czy się coś nie pali... Danny w każdym razie docenił walory Jamon, gdyż stwierdził, że lepszego bekonu na świecie jeszcze nie jadł :-D

Marbella-Malaga-Marbella

Naszym kolejnym etapem podróży była Malaga. Nie wiem czemu, ale zawsze chciałem tam pojechać. Może dlatego, że zawsze lubiłem te cukierki Malagi z Wawla, może dlatego, że mnie zawsze ich nazwa tak fascynowała... i dzięki temu dotarłem do kolejnego niesamowitego miasta narodzin Picassa, którego cenię, podziwiam i szanuje :-)
Niestety, drugiego dnia naszego pobytu w Maladze odkryłem, że zgubiłem moją pamięć zewnętrzną z komputera, gdzie poza zgromadzonymi dotychczas zrobionymi zdjęciami, także jest mnóstwo istotnych informacji dot. mojej skromnej osoby...
I zaczęło się szaleńcze poszukiwanie tego dysku pełnego danych. Plecak dwa razy do góry nogami przewróciłem sprawdzając wszystkie kieszenie i kieszonki. Następnie udaliśmy się z Dannym do Maca gdzie był dostęp do WiFi aby wysłać maila z zapytaniem do pensjonatu Aduar, gddzie nocowaliśmy w Marbelli, czy czasem nie znaleziono tam jakiś rzeczy po naszej bytności i... cisza, bo jak się okazało potem, nie wiedzieć czemu moja poczta nie wysłała tej wiadomości...
Z głową pełną różnych myśli począwszy od tego gdzie mogłem zostawić ów nieszczęsne urządzenie, aż po to jak ktoś skrzętnie może wykorzystać moje dane i ile problemów z tego może wyniknąć, wróciliśmy z Dannym do naszego hostelu. Tam akurat wpadliśmy na sprzątającą nasz pokój przemiłą i sympatyczną Hiszpankę, która opowiadała jak to ludzie w różnych, dziwnych miejscach chowają rzeczy... i wtedy nastąpiło jakby olśnienie!!! Przecież chowałem ów pamięć pod materacem w Marbelli!!! Ludzka pamięć jest zawodna, a może za dużo wina z puszki ;-)
Nie czekając na odpowiedź na maila, który nie wyszedł, odnalazłem pełne dane kontaktowe i zadzwoniłem do pensjonatu. Pani od razu zakomunikowała, że nikt nic nie znalazł, ja jednak usilnie namawiałem ją, aby jeszcze sprawdzić pod materacem. W końcu udało mi się ją przekonać i powiedziała, abym oddzwonił za 15 minut. Dzwoniłem juz po 10 minutach i przez kolejne półgodziny nikt nie odbierał... pełen obaw i nadziei w końcu udało mi się dodzwonić i... tak jest, znalazła się moja zguba!!!
Zatem nic tylko szybko na dworzec i jazda do Marbelli, a do tego na pokładzie autobusu był dostęp do neta, więc czas można było czymś zabić. Po 45 minutach byłem na miejscu i miałem raptem pół godziny, aby dotrzeć do centrum miasta, odebrać moją własność i zdąrzyć na autobus powrotny. Nie wiem jak to zrobiłem, ale zdążyłem dobiec, wziąć "moją pamięć", a w drodze powrotnej zrobić drobne zakupy (bo z tych nerwów od rana nic nie jadłem), wrócić na dworzec, kupić bilet do Malagii, skorzystać z toalety, zjeść ciastko i wsiąść do autobusu powrotnego... i wtedy odkryłem, że nie mam futerału z mojego laptopa!!!
No tak byłem pochłonięty tym, że znalazła się "moja pamięć", iż zapomniałem wziąć ów etui z autobusu, którym jechałem w stronę Marbelli. Nie wiem czy to złośliwość natury, czy aby coś się odnalazło musi się coś zgubić, wkurzony na własną niefrasobliwość wróciłem do Malagi. Jednak jak przystało na prawdziwego ninje podróżnika podszedłem do okienka, gdzie uprzednio kupowałem bilet dopytać, czy aby nikt takiego pokrowca nie oddał. I nie wiem jak to zrobiłem... sympatyczna pani w okienku nie znała angielskiego, a ja ni w ząb hiszpańskiego. Zaczęły się istne kalambury. Pewnie gdy ktoś obserwował to z boku pomyślał, że niezły wariat parodiuje niewiadomo co. A mimo to udało mi się porozumieć na  migi i pani doskonale zrozumiała o co chodzi. Następnie wykonała kilka telefonów i poleciła mi przyjść po moją już kolejną zgubę za godzinę, bo wtedy też przyjedzie autobus, którym wcześniej podróżowałem. I rzeczywiście jak wróciłem tak też mój futerał do mnie wrócił :-)
Wnioski na przyszłość: dziesięć razy sprawdzić czy ma się wszystko, co się ze sobą przyniosło, a przede wszystkim być otwartym na świat i ludzi oraz nie bać się rozmawiać jakkolwiek i używając czegokolwiek - polecam!!!

Niezwykła Marbella

Do Portu w Algeciras przybiliśmy po ok. godzinie płynięcia podczas którego mieliśmy okazję zobaczyć niesamowity Gibraltar. To małe państwo-miasto zlokalizowane na cyplu i wybudowane wokół góry robi fantastyczne wrażenie. Po załatwieniu wszelkich formalności tj. zdobyciu gotówki na dalsze wojarze, posileniu się gdzieżby indziej jak nie u wujka Maca, znalezieniu dworca "PKS" oraz zaopatrzeniu w bilety autobusowe ruszyliśmy do naprawdę pięknej i niecodziennej Marbelli (czyt. Marbijja). Miasto ulokowane na stoku wzgórza, które wchodzi do morza naprawdę jest godne odwiedzenia, zwiedzenia i spędzenia kilku chwil na plaży. Momentami człowiek czuł się tam jak w ziemskim raju, zatem nic dziwnego, że bardzo często na ulicach słychać, oczywiście poza hiszpańskim, niemiecki i rosyjski. Jedni przyjeżdżają zwiedzać i się urlopwać, drudzy dorobić na emigracji zarobkowej. Co wcale nie dziwi, gdyż w okresie letnim jest to jedno z najbardziej obleganych miast hiszpańskich szczególnie przez tych z grubszymi portfelami. A przyciąga tu wszystkich wręcz filmowa plaża (część Costa del Sol, czyli Wybrzeża Słońca), maryna z wypasionymi żaglówkami i łódkami, deptak wzdłuż wybrzeża, gdzie sytuuowanych jest mnóstwo kafejek, restauracji i barów. Pośrodku tej promenady znajduje się coś w rodzaju pasażu z rzeźbionymi odlewami prac Salvadora Dali. Każda rzeźba dostarcza całkiem odmiennych wrażeń artystycznych i abstrakcyjnych, zresztą co tu wiele pisać, kto zna prace Dalego wie o czym mowa, kto nie zna powinnien się przekonać na własnych oczach :-)
Ponadto Marbella ma bardzo ciekawą i wyjątkową starówkę, gdzie czasem można się pogubić w plątaninie wąskich uliczek, które wyglądają niemalże tak samo. Na szczęście co jakiś czas na ścinach domów wmurowane są ceramiczne plany miasta, zatem jak szybko człowiek się zgubi, tak szybko może się odnaleźć... Niesamowite wrażenie robi kościół a raczej Parafia Przemienienia Pańskiego zbudowana w miejscu dawnego meczetu (generalnie miasto zostało zbudowane na ruinach mauretańskiej Medyny). W środku jest na bogato, niejedna katedra nie ma takiego wyposażenia w stylu późnego baroku i rokkoko. Zatem warto tam zajrzeć, jak również przejść się przez Plac Pomarańczy, gdzie miałem to szczęście być w okresie kiedy jest sezon pomarańczowy i wszystkie drzewa obwieszone były tymi cytrusowymi owocami.
Ja i Danny mieliśmy okazję tego wszystkiego doświadczyć. Wałęsając się po mieście zgodnie z prawem nie chcieliśmy spożywać wina bezpośrednio z butelki na ulicy. Mój kompan w tym celu zaopatrzył nas w dwie puszki po napojach gazowanych i w ten sposób zupełnie na legalu mogliśmy się rozkoszować urokami tego andaluzyjskiego miasteczka od czasu do czasu łykając doborowe wino :-)
Z dodatkowych atrakcji jakich przyszło nam tutaj przeżyć to Danny wybrał się do kasyna w trakcie siesty i jego portfel uszczuplał o 100 EUR, bo nie dość że poza sezonem kasyno nie oferuje wszystkich atrakcji, to raczej godziny jego pełnego urzędowania zaczynają się po 20-tej. A chciał sobie chłopak dorobić...
I co najważniejsze po prawie 3 tygodniach podróżowania w końcu udało nam się zrobić pranie w ogólnodostępnej pralnii zlokalizowanej na... stacji benzynowej. Ciekawe wydarzenie, tym bardziej, że po raz pierwszy korzystałem z tego typu rozwiązania, aby zdobyć czyste ubrania i bieliznę niezbędne do dalszej podróży...

poniedziałek, 4 marca 2013

Tanger, czyli pożegnanie z Afryką

Myknes dało nam nieźle popalić, zatem następnego dnia nie było łatwo zwlec się nam z łóżek i rozpocząć dalszy ciąg naszej wspólnej podróży. Przy śniadaniu poznaliśmy sympatyczną Katrin z Belgii. Kobieta w średnim wieku, która na codzień zajmuje się pomocą i przystosowywaniem obcokrajowców, w tym Marokańczyków, na terenie jej kraju. Katrin spędziła miesiąc w Maroku i wybierała się w drogę powrotną, aczkolwiek jej kolejna destynacja to nieszczęsny Fez, zatem nieco się minęliśmy i na dworcu kolejowym musieliśmy się rozstać, a szkoda...
Podróż z Myknes do Tangeru trwała 4 godziny i był to czas kiedy z okien pociągu można było poobserwować jakże odmienny od części południowej krajobraz. O ile na południu przeważają pustynne i czasami górzyste widoki, pełne kaktusów różnej odmiany, a także z rzadka można zobaczyć wioski czy też większe ośrodki rolnicze, to północ kraju już jest bardziej zaludniona, bardziej uprzemysłowiona i o dziwo bardziej zielona.
Ba! Widziałem nawet miasto/dzielnicę, gdzie były już wybudowane drogi i chodniki, postawione latarnie, podciągnięta kanalizacja, tylko domów było brak - zupełnia na odwrót jak w Polsce ;-)
Znamienne dla tych widoków jest to, że czy przejeżdżałem małe miejscowości, gdzie domy to były istne lepianki, czy też były do mieszkania nad bazarami w Medynach, jak również stare i nowe bloki mieszkalne, wszędzie były zamontowane anteny satelitarne, jakby to było niezbędne, a zarazem bezwzględne minimum każdego domostwa.
Do Tangeru dotarliśmy bez przeszkód i zaczeliśmy poszukiwanie naszego kolejnego hostelu zlokalizowanego blisko portu skąd następnego poranka mieliśmy popłynąć do Europy, a konkretniej do Algeciras w Hiszpanii. Tanger robi dosyć osobliwe wrażenie. Zupełnie inaczej jak w odwiedzonych przeze mnie miejscach wszędzie wywieszone są olbrzymie czerwone flagi Maroka oraz o wiele częściej można spotkać, ba nawet na bilbordach, portety króla Mahometa VI. Tak jakby wyraźnie chciano zaznaczyć, że miasto to jest bardziej marokańskie niż cała reszta.
Kiedy z Dannym dotarliśmy do miejsca, w którym miał być zlokalizowany nasz hostel, okazało się, że tego schroniska nie ma już od blisko czterech lat... zatem wujek Google wprowadził nas w błąd, jak się później okazało nie pierwszy raz. Za radą starszego, postawnego pana ruszyliśmy w stronę Medyny zlokalizowanej tuż obok portu, gdzie na jednej z głównych ulic miało być zlokalizowanych kilka tańszych hoteli i pensjonatów. I rzeczywiście tak było, szybko znaleźliśmy miejsce na nocleg w "hotelu" Madryt, który wbrew pozorom, w porównaniu do warunków w Casablance był w miarę zadbany i czysty. Jedynym mankamentem, z czego mieliśmy niezły ubaw, był prysznic zlokalizowany bezpośrednio nad ubikacją. Zatem siedząc na "tronie" można było śmiało wziąć sobie kąpiel :-)
Po tym jak ulokowaliśmy nasze rzeczy postanowiliśmy kupić bilety na prom i tutaj spotkała nas "miła" niespodzianka. Okazało się, że od kilku lat z portu gdzie wylądowaliśmy promy w stronę Gibraltaru już nie odchodzą, a jedynie z nowego portu oddalonego o ponad 50 km o nazwie Tanger MED. Zatem wujek Google znowu nas okłamał, a raczej nie był na bieżąco z aktualnymi informacjami. Dlatego jeśli ktoś będzie się wybierał w te rejony, pamiętajcie Tanger i Tanger MED to praktycznie dwie różne miejscowości.
Po tym jak już zakupiliśmy bilety na naszą poranną przeprawę przez cieśninę gibraltarską i dowiedzieliśmy się mniej więcej skąd odchodzi bus, ruszyliśmy na obiad do jednej z tradycyjnych knajpek. Na pożegnanie z Afrką zamówiliśmy sobie tangin Danny wołowe, a ja z kurczakiem... i zdziwiony byłem, kiedy na stół wjechał kurczak, a raczej całe udko w sosie curry pozypane stertą frytek i to wszystko razem zapieczone. Dziwny układ, jednak bardzo smaczny. Po obfitym obiedzie postanowiliśmy odwiedzić jeden z lokalnych barów, aby zwieńczyć dzień piwem, hitem exportowym o nazwie Casablanka. Mimo wygórowanej ceny, bo aż 35 dirham za butelkę 0,33, warto było spróbować tego oryginalnego z nazwy i smaku trunku.
Koniec końców udaliśmy się do naszego hotelu i o 21-szej grzecznie ululani leżeliśmy już w łóżkach, bo o 5-tej rano trzeba było nam wstać, aby zdążyć na autobus, który miał jechać o 6-tej... Wstaliśmy jak niemrawe skowronki. Za oknem ciemno, zimno i ponuro. Miasto jeszcze nie rozpoczęło swego codziennego dnia, kiedy my już snuliśmy się jego wymarłymi ulicami. Dotarliśmy na dworzec autobusowy, który był wyjątkowo ruchliwym miejscem o tej porze dnia i co się okazało... że przewoźnik odwołał nasz kurs, gdyż było za mało chętnych. Wówczas dzięki znajomości arabskiego Dannego udało nam się zdobyć informację, że nieopodal dworca jest główne rondo i tam co rano o 7-mej przyjeżdża inny autokar, który zabiera wszystkich chętnych bezpośrednio do Tanger Med. Czekaliśmy z duszą na ramieniu, bo przystanek nie był w żaden sposób opisany, żadnej tabliczki informującej, po prostu nic. Pytaliśmy innych pasażerów o to czy rzeczywiście zatrzymuje się tu taki autobus, to wszyscy namawiali nas do wzięcia taksówki... a sami wsiadali do przedziwnych busów i busików, które niewiadomo skąd się pojawiały i niewiadomo w którym kierunku podążały... Wybiła 7 i o dziwo podjechał jakiś biały, wypasiony autokar, oczywiście bez żadnej tablicy informującej dokąd zmierza, no bo i po co ;-)
Kiedy w końcu przebiliśmy się przez tłum pozostałych pasażerów udało nam się potwierdzić, że to ten właściwy autobus, który nas zawiózł do tego właściwego portu.
Odprawę celno-kontrolną mieliśmy o 9-tej, zatem mieliśmy jeszcze chwilę na poranne espresso i bagietkę z dżemem figowym, które udało mi się na szybko zakupić w trakcie porannego marszu w drodze na dworzec. Prom miał odpłynąć o 10-tej, jednak z uwagi na spore wiatry sztormowe wypłynięcie zostało przesunięte o godzinę. W związku z czym szalony Ninja, czyli ja ruszył na samotne zwiedzanie portu, tylko szkoda, że w tym czasie właśnie podstawili autobus, który zawoził pasażerów bezpośrednio do terminalu skąd odchodził prom. W jakże wielką konsternację wpadłem w momencie, kiedy idąc sobie drogą mijał mnie bus na pokładzie z machającym i uśmiechniętym Dannym... nie wiedzieć w którą stronę ruszyć pobiegłem w kierunku odprawy celnej, bo nie byłem pewien czy mój amerykański towarszysz zabrał ze sobą również moje klamory.... na szczęście całą sytuację zobaczył jeden celnik i przez walki-talki zatrzymał autobus, a ja w długą ruszyłem w jego kierunku. Ostatnie formalności w terminalu i szczęśliwie dotarliśmy na pokład statku, który miał nas dostarczyć do bram Europy, a całość zająła nam raptem 6 godzin!!!

Po raz pierwszy... Myknes

Moja znajomość i podróż z Danielem dopiero co się rozpoczęła (dowiedziałem się, że Danny zna trochę arabski oraz francuski) a nie sądziłem, że przeżyję tyle ciekawych przgód. Z Fez do Myknes dostaliśmy się pociągiem w ciągu godziny. Bardzo szybko też znaleźliśmy nasz hostel, a raczej kolejny aubergine, gdzie zasady bytowania były normalne, za wyjątkiem takim, że ciepła woda była dostępna cały czas, tylko, że tym razem dodatkowo płatna - dosłownie tak jak na mazurskich jeziorach ;-)
Po zameldowaniu i rozpakowaniu ruszyliśmy na szybki lunch i po raz pierwszy jadłem typowo narodowe, marokańskie danie czyli tzw. tangine podawane tutaj w jeden sposób to jest na glinanianym talerzu pod glinianą pokrywką w kształcie stożku z otwartą górą (coś na zasadzie komina) gotowane są różnego rodzaju mięsa z warzywami i innymi dodatkami oraz z dużą ilością przypraw - zmielony kminek rządzi! W każdym razie danie to spożywać powinno się palcami tąkając w sosie charche czyli typowy marokański chleb - palce lizać!!!
Po naszym wypasionym obiedzie ruszyliśmy z Dannym w dalszą drogę do Moulay Idriss Zerhoun a konkretnie do Volubilis gdzie mieszczą się ruiny antyczngo miasta imperium rzymskiego. Nasza podróż odbyła się w dość nietypowy sposób, gdyż po raz pierwszy za 10 dirhamów od osoby jechaliśmy "taksówką" a konkretnie starym mercedesem
model W115, czyli zwykła osobówka, do której wchodziło poza kierowcą, skromnie 6 pasażerów. I zaczęła się ostra jazda "bez hamulców", a raczej prawdziwa jazda bez trzymanki! Podziwiałem mocne, ba stalowe nerwy kierowcy, który ze stoickim spokojem gzuł po dosyć mocno zatłoczonych górzystych drogach, wymijając inne pojazdy niczym przeszkody ustawione w trakcie slalomu... momentami brakowało tchu w płucach i niewiadomo czy to z tej cisnoty, zaduchu, czy też z podekscytowania szybką jazdą?! W każdym razie wtedy właśnie przeżyłem swoje kolejne WOW w życiu!!! Po dotarciu na miejscu, mijając kontrolę policyjną, która nawet nie zwróciłana nas uwagę, bo tutaj to standard taki rodzaj taksówki, ruszyliśmy w kierunku Volubilis, gdzie olśniły nas zabytki starożytnej stolicy Mauretanii, której początki datuje się na III wiek przed naszą erą. Stojąc na ruinach Tingitana, można poczuć ducha tamtych czasów i udać się w swoistego rodzaju podróż do przeszłości. Zatem nic dziwnego, że zabytek ten jest wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Po kilku godzinach wiejskimi drogami wróciliśmy do Moulay, gdzie posiliwszy się jednym z lokalnych placków ruszyliśmy w drogę powrotną tym samym środkiem transportu, z tym że teraz na przednim siedzeniu i wierzcie mi adrenalina była jeszcze wyższa, a do tego przepiękny zachód słońca :-D
Do Myknes dotarliśmy już we wczesnych godzinach wieczornych i postanowiliśmy się wybrać do Medyny... z której nie potrafiliśmy się wydostać przez kolejne dwie godziny. Po raz pierwszy nie potrafiłem odnaleźć drogi, którą tutaj dotarliśmy. Wszystko było w porządku do czasu kiedy wszystkie stragany i bazary były pootwierane. Problem się zacząłw momencie, kiedy handlarze pozamykali swoje budy, a tym samym zatarli większość znaków rozpoznawczych drogi powrotnej. Dzięki temu poznaliśmy aż 3 różne wejścia do Medyny, tylko nie to, którym do niej weszliśmy...
W połowie drogi, kiedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że jesteśmy na złej drodze, trafiliśmy na plac, gdzie serwowano potrawy z garkuchni, a przede wszystkim gotowane ślimaki, na których spróbowanie od pewnego czasu już się nastawiałem. I nadeszła ta chwila, w końcu się przełamałem i po raz pierwszy zamówiłem pełną michę ślimaków w sosie własnym. Najgorszy był ten pierwszy, bo potem szło już jak spłatka, do tego stopnia, że się nawet w nich rozsmakowałem. Mój amerykański współtowarzysz spróbował tylko jednego i jak sam przyznał był to szczyt jego możliwości. W każdym razie następnego dnia... napiszę tylko tyle, że nieźle czyściły te ślimaki ;-)
Kiedy już się zorientowaliśmy z Dannym, że jesteś w czarnej dupie jeśli chodzi o drogę powrotną, jeden lokalny człowiek, który nic nie chciał w zamian, niech Allah świeci nad jego duszą, wskazał nam kolejną bramę. Jak się okazało nie naszą, ale z oddali zobaczyliśmy mały świecący na żółto znak w kształcie litery M i już wiedzieliśmy, że jesteśmy na właściwej drodze ku naszemu domu tj. niedaleko miejsca gdzie noclegowaliśmy. Danny zatrzymał pierwszą nadjeżdżającą taksówkę i za 5 minut byliśmy... na kolacji w McDonaldzie tzn. Danny jadł, bo ja jeszcze byłem pełen ślimaków - ach ci Amerykanie :-)

czwartek, 28 lutego 2013

Funky Fez

W sumie tytuł postu zaczerpnąłem z oryginalnej nazwy hostelu, który się mieści gdzieś na terenie starej Medyny, a do którego nigdy nie udało mi się dotrzeć, ale tak to właśnie miało być... Nim jednak dalej rozwinę ten wątek to wszysto po kolei. Do Fezu dotarłem niedługo po południu i wybrałem się na poszukiwanie hostelu, który mi polecił Christian z Kolonii, czyli nasz kolega Niemiec, którego miałem okazję poznać w Rabacie.

Jak się później okazało Medyna w Fezie jest jedną z najniebezpieczniejszych w całym Maroku, gdyż poza tym, że uliczki są mega wąskie, co z jednej strony jest dobre, bo nie ma żadnego ruchu samochodowego czy też motorowego, to z drugiej strony trzeba się momentami przeciskać przez tłumy tubylców, turystów i osłów, co momentami należy już do mniej przyjemnych czynności. Do tego w samej tylko Medynie, jeśli wierzyć prawdzie podawanej przez lokalną społeczność, jest raptem 10.000 tak, nie pomyliłem się 10 tys. ulic i uliczek, którymi mogą nawet być wąskie szczeliny!!! Masakra, gdyż poza głównymi traktami nigdzie nie ma tabliczek podających gdzie jesteś, to jeszcze tak jak w Marakeszu chętnych do pomocy jest napęczki, jednak za darmo umarło. Zatem tak chodząc i błądząc można się szybko zgubić w tym tłumie i labiryncie, a przy okazji, tak jak ja zostać obrzuconym kamieniami (na szczęście miałem czapkę, zimową kurtkę i twardy plecak), jak również obelgami typu "ty jesteś rasistą, wynocha z naszego miasta!!!" I nawet próby udowodnienia, że się nie zna obcego języka i odpowiadanie tylko po polsku skończyły się na niczym, gdyż oni też znają polski i polskie przekleństwa... 
Po 2 godzinach błądzenia, obdarciu sobie pięty, przejściu przez niemiłosiernie śmierdzącą garbarnię, u kresu sił i pod zmierzch, postanowiłem wrócić do Nowego Miasta, gdzie mieścił się inny Aubergin. I tutaj się właśnie dowiedziałem o niebezpieczeństwach jakie na mnie czekają w Medynie, co nieopatrznie zdążyłem przeżyć już na własnej skórze.
I pomimo iż znalazłem się już w bezpiecznym miejscu, to tak jakbym wpadł z deszczu pod rynnę, gdyż o bardziej śmiesznych i absurdalnych zasadach pobytu w schronisku młodzieżowym nie słyszałem: 
1. Schronisko musi być zawsze zamknięte, zatem nigdy nie zostawiaj drzwi frontowych otwartych.
2. Każdorzowo po opuszczeniu pokoju zdaj klucz w recepcji (bez względu na to czy jesteś na terenie ośrodka czy też nie).
3. Drzwi frontowe zamykane są o 21-szej i o tej godzinie nikt juz nie może opuścić hostelu, ani na jego teren wejść.
4. Ciepła woda dostępna jest tylko od 8 do 9 rano i od 20 do 21 wieczorem.
5. "Darmowe" śniadanie, co jest mocno podkreślane, serwowane jest od 8.30 do 9.30 - chociaż nie takie złe - 2 croissanty, kawa i sok pomarańczowy są gwarantowane, to zapomnij o dokładkach czy dolewkach czegokolwiek - każdy ma swoją porcję wyliczoną i poza nią na nic więcej nie można liczyć.
6. Ośrodek ma przerwy techniczne: od 10.00 do 12.00 i od 15.00 do 18.00 - nikt na terenie schroniska nie ma prawa przebywać.
7. Wymeldowanie następuje o godzinie 10.00, jeśli do tej godziny się tego nie zrobi należy ujścić opłatę za kolejny nocleg i co najważniejsze na terenie tego hostelu nie ma przechowalni bagażu... zatem punkt 10.00 czy "z" czy "bez" bagażu wynocha na dwór poza teren ośrodka - funny Fez!
 Jednak nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. W moim nowym miejscu spoczynku poznałem dwie dwudziestokilkuletnie, żeby nie było, że kobietom wiek wypominam, "Niemki" Kasię i Claudię. O ile Claudia rzeczywiście była Niemką z dziada pradziada, to już Kasia była dopiero pierwszym pokoleniem wychowanym na terenie BRD.
Dziewczyny niezwykle sympatyczne, otwarte i miłe, a z Kaśką to się nagadać nie mogliśmy, gdyż temat rodził kolejny temat i tak bez końca... Jak się później okazało, czego jestem pełen podziwu, Claudia jest/była w 7 miesiącu ciąży, a mimo to wybrała się na pełną niebezpieczeństw wyprawę po Maroku i to nie po jakiś centralnych miastach, ale wioski, pustynia, góry!!! Szok i wyrazy uznania, tylko żal Kasi która musiała znosić codzienne humory przyszłej mamy, no ale to już ich wybór :-)
Oprócz Dziewczyn poznałem też 27-letniego Amerykanina Daniela, którego w dalszych częściach dla uproszczenia sprawy będę nazywał Dannym. Z początku z dystansem do siebie zaczęliśmy przełamywać bariery braku wspólnego zaufania, a po paru godzinach juz opowiadaliśmy sobie kawały. Po tym jak następnego dnia wyrzucili nas o 10-tej rano z hostelu i odprowadziliśmy Dziewczyny do taksówki, bo jechały dalej, wspólnie ruszyliśmy na podbój Fezu. Tyle tylko, że jak dotarliśmy do głównej bramy Medyny złapała nas burza wraz z ulewnym deszczem.

Postanowiliśmy przeczekać tą nawałnicę w pobliskiej kawiarni gdzie raczyliśmy się gorącą herbatą ze świeżymi liściami mięty... Niestety deszcz nie ustępował, a że już minęły godziny "policyjne nieczynności" naszego schroniska zdecydowaliśmy się na drogę powrotną. I tak przemoczeni do ostatniej nitki wróciliśmy do naszego "wspaniałego" hostelu, gdzie w naszym pokoju czekali już na nas, a raczej dopiero co zameldowali się Joshi z Japonii i Mr Bean z Rzeszowa. Joshi młody kelner i kucharz uczył się gotować i poznawał uroki i smaki lokalnej kuchni. Ba! nawet nas poczęstował swoimi wypiekami :-) a kolega z Polski, który nawet nie raczył się przedstawić, wiem jedynie że pracuje w domowym call center i mieszka w Cork, to generalnie człowiek nastawiony na "nie", na narzekanie i utyskiwanie na wszystko i wszystkich wokół siebie... bhuuu takich ludzi unikamy, jednak z Dannym odkryliśmy szybko w nim kilka śmiesznych zachowań, zatem ochrzciliśmy go ksywką Mr Bean :-) i tak upłynął mi dzień moich urodzin, a moja przygoda z Dannym dopiero się rozpoczęła...

Cywilizowany Rabat

Witam po tygodniowej przerwie i mam nadzieję, że szybko uda mi się nadrobić zaległe opowieści i podsumować Maroko. Spośród wszystkich miast jakie miałem okazję zwiedzić w tym czarującym kraju, Rabat jak na stolicę przystało zadziwił mnie najbardziej. Miasto sprawnie i skrzętnie zorganizowane, jednak już bez setek wyciągniętych rąk po każdy grosz i bez narzucających się handlarzy czy też osób, które za wszelką cenę chcą Ci pomóc.

W Rabacie udało mi się odkryć hostel a raczej całą sieć hosteli działających w ramach międzynarodowego hostelingu Auberge des Jeunes. Dla tych którzy chcieliby tanim kosztem zwiedzić Maroko, a do tego poznać ciekawych świata podróżników podaję stronę, którą wcale tak łatwo nie jest namierzyć: http://aubergerabat.com/Reseaux-des-auberges-du-Maroc.php Miejsce noclegu ma swój fantastyczny klimat, są tu aż trzy dormitoria po 20 łóżek każde, jeśli ktoś lubi takie klimaty warto się zatrzymać. Samo schronisko mieści się przy głównej Medynie, aczkolwiek co jest ważne cały Rabat jest zbudowany w oparciu o kilka Medyn, które niegdyś stanowiły odrębne fortece i służyły przede wszystkim do ochrony przed najeźdźcami a konkretniej chroniły rodzimych mieszkańców przed atakami Hiszpanów, Francuzów i Portugalczyków. Ostatecznie, kiedy wszelkie zagrożenia minęły współczesne miasto rozbudowało się pomiędzy Medynami i momentami nowoczesność mocno łączy się, a raczej miesza ze starymi zabudowaniami.

W każdym razie jak całe Maroko, taki i Rabat jest pełen skrajności. Wzdłuż rzeki rozdzierającej miasto na pół wybudowano szereg nowoczesnych apartamentowców z widokiem na najmniej reprezentacyjną, ba wręcz rynsztokową część miasta. I tak jak cały świat, tak i tutaj biedni patrzą w okna bogatych, a bogaci zasuwają rolety, aby tej biedy nie obserwować...


Najważniejsze jednak jest to, że miasto żyje swoim rytmem, generalnie jest czysto, mieszkańcy są przyjaźnie nastawieni, a wzdłuż wspomnianych juz Medyn można sobie pospacerować na plażach i podreptać po zatokach odpływając jednocześnie w szumie fal Atlantyku rozbijających się o wybrzeże.

Z ciekawszych zdarzeń jakich miałem okzaję tutaj doświadczyć to poznałem grupę belgijskich nastolatków ze szkoły malarsko-artystycznej - niestety z całej grupy w języku angielskim mogłem się skomunikować raptem z jedną dziewczyną i to tak bardzo skromnie... Natomiast miałem okazję poznać Niemca Christiana z Kolonii i tutaj znowuż ja miałem okazję odświeżyć i potrenować mój niemiecki :-) Mimo iż postanowiliśmy z Christianem razem pozwiedzać stolicę Maroka, ba nawet udało nam się dotrzeć do miejsca pochówku poprzednich władców jak Mohamed V i Hassan II, to niestety mojemu nowemu kompanowi żąłądek non-stop odmawiał posłuszeństwa i nawet standardowo serwowane tu miętowe herbaty na nic się zdały. Zatem przyszło mi zwiedzać Rabat dalej samemu i może dzięki temu w jednej z Medyn ukradkiem udało mi się wedrzeć do jednego z Monastyrów (oczywiście po uprzednim zdjęciu obuwia - co jak co ale szacunek dla tradycji i kultury trzeba zachować) - co generalnie nam innowiercą jest zakazane.

Pozwiedzałem też dzielnice totalnej biedy, gdzie dzieciaki bawią się byle czym i byle gdzie, aż przypominają się czasy mojego dzieciństwa kiedy to nie było komputerów, a w TV nic nie leciało i wszyscy ganialiśmy za balą, bawiliśmy się w podchody, chowanego czy w kowbojów i indian albo strzelanego albo jeszcze prościej w kto dalej rzuci butem z huśtawki... w każdym razie beztroskie dzieciństwo marokańskich dzieci było miło choć przez chwilę poobserwować. Jednak niektóre obrazki nie wiedzieć czemu kojarzyły mi się bardziej z meksykańskimi czy też brazylijskimi dzielnicami nędzy i rozpaczy...

Tutaj też udało mi się spróbować poraz pierwszy miętowego placka, czosnkowego naleśnika czy też obrzydliwie słodkich midowych precli czy czegoś w tym rodzaju, obsypanych sezamem. Rabat polecam koniecznie odwiedzić, bo naprawdę warto! ;-)

czwartek, 21 lutego 2013

Przereklamowana Casablanka

Do Casablanki wybrałem się prosto z Marakeszu, aczkolwiek w pierwszej opcji zakładałem, że najpierw wybiorę się do Agadiru na plażę. Jednak jak zobaczyłem ceny hosteli i hoteli zaczynające się od 50 EUR za 3 dni to stwierdziłem, że nie po to przyjechałem do Maroko, aby płaszczyć tyłek na plaży, tylko zobaczyć, poznać, zasmakować jak najwięcej. Zatem olałem cały ten Agadir i ruszyłem w górę w kierunku Tangeru zatrzymując się w róznych miastach i wsiach.

Na początek jak sam tytuł posta wskazuje pojechałem do Casablanki, miejsca wielu filmów, miejsca które zawsze chciałem zobaczyć na własne oczy. W końcu tyle się o tym słyszało i mówiło nawiązując do filmu z udziałem Ingrid Bergman i Humprey Bogardem na czele. W pociągu poznałem młodego marokańczyka imieniem Jean, z którym nawiązałem kontakt i który mi pomógł znaleźć hotel, gdzie spędziłęm kolejne dwie noce.

I w zasadzie wszystko od tego hotelu się zaczęło. Ba! można powiedzieć jaki hotel takie miasto! Hotel o wdzięcznej nazwie CITY zlokalizowany zaraz obok dworca kolejowego swym urokiem, ceną i otoczeniem wręcz powalał na kolana. W recepcji urzęduje, a razcej króluje właściciel, który wygląda niczym Kadafi i za całe 7 EUR można u niego wynająć pokój rodem z filmów "Piła" i nawet nie trzeba by było go specjalnie przystosowywać, zmieniać. Wszędzie bród, kiła i mogiła. Grzyb na ścianie, odpadający tynk, zmunifikowane szczątki najprawdopodobniej myszy, a jedyne światło to żarówka podłączona do kabli. Brak prysznica oraz otwór w dole zamiast toalety - miód, cud, orzeszki - welcome to Casablanka!!! I żeby nie było specjalnie zdecydowałem się na to miejsce, bo takiego czegoś jeszcze nie miałem okazji ani zobaczyć, ani przeżyć na własnej skórze :-)

Nawiązując jeszcze na chwilę do okolicy, to hotel mieścił się obok jakiejś "hurtowni", gdzie o różnych porach podjeżdżały jakieś podejrzane ciężarówki i ładowali różnego rodzaju sprzęt niewiadomego pochodzenia. Przez ściany słychać było sąsiadów, a przez zamknięte okna ujadające i wyjące psy... a najważniejsze, że przeżyłem to bez szwanku!!!
Samo miasto widać, że swoją świetność już dawno ma za sobą. Nic ciekawego, nawet Medyna nie robi żadnego większego wrażenia. Z nowości to mają dwie linie tramwajowe, gdzie na każdym przystanku są sokiści pilnujący, aby ktoś czasem nie wsiadł do tramwaju bez ważnego biletu. A tak poza tym to udało mi się zwiedzić sąd. Ciekawe wydarzenie, tym bardziej, że wszedłem tam na lewo tzn. omijając strażników. Hmmm i w sumie pokrążyłem sobie po budynku, pozaglądałem do różnych pokojów i sal rozpraw i generalnie wszystko tak samo jak u nas :-)
Ostatecznie wybrałem się na plażę, która brudna i zaniedbana niczym nie przypominała filmowych, a nawet folderowych zdjęć i klimatów... zatem jeśli już będziecie w Maroko to nie traćcie czasu na Casablankę, chyba że chcecie zasmakować w ekstremalnych warunkach hotelowych, to chętnie dam namiary ;-)

niedziela, 17 lutego 2013

Orientalny Marrakesz i sztuka asertywności

Z Sewilii wybrałem się do Afryki, do niezwykłego państwa jakim jest Maroko, którego to zwiedzanie postanowiłem rozpocząć od Marrakeszu. Po wylądowaniu na lotnisku udałem się do odprawy paszportowej i poczułem się jak na powrót w czasach komunistycznych, a bynajmniej w okresie przed przystąpieniem Polski do UE. 15 otwartych okienek odprawiających 3 samoloty naraz, a które to wylądowały niemalże w tym samym czasie. Celnicy bardzo skrupulatnie sprawdzali paszporty niczym bawiąc się we włoski strajk.

Co dziwne, jeśli ktoś nie został przepuszczony przez jednego urzędnika, bo zapomniał dajmy na to wypełnić blankiet dla obcokrajowców, to szedł na koniec kolejki do innego okienka i tam jakoś się udawało. Zatem cała ta odprawa i wbijanie pieczątek to raczej kpina i zabawa, żeby ktoś miał pracę, a dla wielu strata czasu...
Lotnisko zlokalizowane jest niemalże przy centrum miasta, ale lepiej pojechać tam autobusem lub taksówką. Na piechotę jest jakieś 25 minut, co sprawdziłem podczas porannych biegów.

Autobus zawozi podróżnych do centrum i wysadza pasażerów prz główny placu Dżemma El-Fna i tutaj dopiero zaczynają się schody. Najgorzej jeśli poza samą nazwą Hostelu, w którym przyszło mi nocować, nie znasz adresu, a nawet nie wiesz jak tam trafić. Na mapie nawet nie sposób określić, gdzie ów hostel się mieści, a lokalna społeczność pomoże, a i owszem, ale nie ma nic za darmo. Moje poszukiwania trwały blisko 2 godziny, a żeby było śmieszniej cały czas krążyłem wokół mego miejsca spoczynku. Nagabywało mnie ze 100 osób jak nie więcej, co przyczyniło się do tego, że przeżyłem nie mały szok. Gdziekolwiek bym nie wszedł, w którąkolwiek bym stronę nie poszedł, chętnych do "bezinteresownej" pomocy było wielu, do tego stopnia, że nie nadążałem mówić "noł fenk ju".
Będąc już wystarczająco zmęczonym, prawie chciałem się poddać i skorzystać z "usługi" pomocy i w tym momencie trafiłem na gościa, który przypadkiem właśnie tam pracował. W życiu bym tam nie trafił idąc uliczkami bez nazw i wchodząc w jakąś ciemną bramę, gdzie kredą była napisana nazwa Hostelu "Rainbow" wraz ze strzałką, gdzie się kierować. A żeby było śmieszniej, to numer domu, w którym się mieści ten hostel to jakby nie było "13".

Wracając jednak do Marrakeszu, który pachnie prawdziwym orientem i budzi zmysły wieloma kolorami, jak również przeciwstawnie można trafić do miejsc, gdzie zapachy są jak prosto z latryn, a bieda, bród i sypiące się budynki potrafią zrównoważyć, jeśli nie zaburzyć całkiem ten obraz. Dlatego po krótce opiszę moje doświadczenia i obserwacje, które w mniejszym lub większym natężeniu mają też odwdzięk w innych częściach Maroka:
O bazarach, a inaczej sukach... można się wśród nich zagubić niczym w labiryncie.
O handlu... handlują wszystkim i wszędzie.
O handlarzach... są bardzo uprzejmi, jednak nie rozumieją jak można niczego nie chcieć i nie potrzebować.
O oszustach... turysta to cel numer jeden, złota żyła, zatem warto zawsze pytać i porównywać ceny, bo lubią naciągać i to bardzo.
O złodziejach... są, a jakże, dotychczas skradziono mi dwie paczki husteczek chigienicznych i niech tak pozostanie do końca.
O turystach... jesteś jednym z nich do czasu, aż przestaniesz o tym myśleć.
O tłumie... prędzej czy później jesteś jego częścią.
O pieszych... to podkategoria ludzi, którzy stanowią przeszkodę dla zmotoryzowanych... zatem jeśli nie chcesz mieć Rowu Mariańskiego z tyłu lepiej miej oczy w dupie.
O przyjacielach... znajdziesz ich wszędzie i zawsze, wystarczy, że otworzysz portfel.
O pomocy... zawsze, chętnie Ci jej udzielą, a jeśli nie skorzystasz na złość pokażą Ci kierunek przeciwny do prawidłowego.
O asertywności... lepiej się jej nauczyć przed przyjazdem tutaj.
O kotach... są wszędzie i nigdy nie wiadomo skąd się pojawią i gdzie nagle znikną.
I teraz kilka frazesów związanych z kulturą arabską:
O medynie... czyli starówce, w każdym większym mieście jest taka lub całe miasto jest nadal medyną.
O minaretach... są widocznie prawie w każdej części miasta.
O modlitwach... z minaretów nawet o 5 rano wzywają do oddania czci Allahowi.
O dzieciach... jest ich pełno niczym kotów i nie ważne gdzie, jak i czym, zawsze potrafią wynaleźć sobie zabawę... np. atakując bezbronnych turystów ;-)
O kobietach... matka jest naważniejsza, żona musi być posłuszna, a córkę trzeba dobrze wydać za mąż.
O facetach... co tu zrobić, żeby się nie narobić.
O starszych i niepełnosprawnych... nagminnie są wykorzystywani do żebrania na ulicach.

A na koniec o hostelu i warunkach w jakich przyszło mi nocować. Okazało się, że zamówiłem nocleg na dachu pod namiotem. Niestety warunki pogodowe, a konkretniej temperatura w nocy spadała do zera stopni, zatem nie pozwolili nikomu tam nocować. Za to w zamian dostałem urocze miejsce na korytarzu na przeciwko ubikacji połączonej z prysznicem. I wiecie co... było klawo, ba mogłem jeszcze zarobić odcinając każdemu kawałek papieru do toalety ;-) wtedy tylko nie wiedziałem jeszcze co mnie czeka w Casablance...

piątek, 15 lutego 2013

Hiszpańskie klimaty Sevilli

Po 8 godzinach międzynarodowej jazdy autokarem dotarłem do Sewilli, miasta iście hiszpańskiego. Na dworcu wysiadłem praktycznie w ostatniej chwili i to tylko dzięki trzeźwości kierowcy, któremu nie zgadzała się liczba pasażerów jadących do Malagi - o jednego było za dużo, czyli mnie. O godz. 6-tej rano było ciemno, zimno i nieprzyjemnie. Na szczęście hostel Samay, w którym miałem zarezerwowany nocleg był zlokalizowany całkiem niedaleko i po jakiś 7 minutach dotarłem do progu jego drzwi. Dzwonkiem wybudziłem piękną i młodą Hiszpankę, która mimo nagłego obudzenia otwarła mi drzwi z uśmiechem od ucha do ucha i zaprosiła do środka. Po krótkim omówieniu zasad pobytu i noclego oraz wskazaniu na mapie najbardziej atrakcyjnych miejsc do zobaczenia, zostawiła mnie w poczekalni, gdyż musiała wszystko przygotować do śniadania. A ja musiałem poczekać do 12-tej, aż moje miejsce w pokoju będzie wolne... i co tu robić? Na początku pomyślałem, że skorzystam z Internetu, no i kapa, nie działał... Zdrzemnąłem się na chwilę i o 8-mej postanowiłem pozwiedzać miasto w poszukiwaniu jakiejś kawiarnii, a w ostateczności McDonalda lub innego tego typu fast food-u gdzie mógłbym się napić mocnej kawy.

Miasto jakby wymarłe, żywego ducha nie widać, ba wszędzie pełno śmieci, potrzaskanych butelek, pustych plastkowych kubków po piwie. Co jest grane, myślę sobie, o co chodzi?!
I tak krążyłem przez blisko godzinę zachodząc w głowę dlaczego nie ma ludzi w tym mieście i wszystko o tej porze jest pozamykane do momentu, kiedy przypomniało mi się, że to niedziela, a do tego to ostatni weekend karnawału. Dopiero wtedy wszystko stało się jasne.
Dopiero o godzinie 9-tej wyjechały śmieciarki i ruszyły służby porządkowe miasta, aby posprzątać ten cały majdan, a ja w końcu znalazłem McDonalda, którego jak się okazało nieświadomie wcześniej minąłem i ku swojemu zaskoczeniu pocałowałem klamkę, gdyż godziny otwarcia są od 11 do 23 :-(
Wróciłem do hostelu wymęczony, gdzie w oczekiwaniu na wolne łóżko uciąłem sobie kolejną drzemkę. Po zakwaterowaniu i doprowadzeniu się do stanu używalności ruszyłem na kolejne zwiedzanie miasta. Tym razem obrałem kierunek przeciwny do poprzedniego i wylądowałem na Placu Hiszpańskim. Miejsce jest niesamowite i jedyne w swoim rodzaju, to tak jakby mieć całą Hiszpanię i jej historię na wyciagniętej dłoni. Miejsce zachwycające swym urokiem, pełne ciekawskich turystów i relaksujących się tubylców. Miejsce wokół którego znajduje się spory park, gdzie śmiało można sobie uciąć poobiednią drzemkę lub w ramach poprawy kondycji pobiegać lub pojeździć na rowerze. Stąd ruszyłem wzdłuż wybrzeża rzeki Gwaldakir pełnego pysznych restauracyjek, gdzie na stołach królowały potrawy śródziemnomorskie pełne owoców morza, oliwek oraz wielu przekąsek antipasti.

Zdziwił mnie natomiast widok, gdzie między jedną knajpką a drugą był stos śmieci, w którym grzebał jakiś bezdomny, bardzo radosny, jakby buszował w sobie znanym raju. Odór smrodu jaki się unosił sponad tej kopy śmieci był odrażjący, zatem tym bardziej podziwiam ludzi, którzy w takim miejscu potrafili cokolwiek spożywać. Jednak nauczony tego, że to co dla nas jest normalne dla innych wcale nie musi być, ruszyłem bez dalszego rozkminiania tej sytuacji dalej.

W stolicy Andaluzji i Flamenco koniecznie warto przejść wzdłuż i wszeż dzielnicę La Macarena gdzie znajduje się plac Herculesa - to tam tętni całe życie tego miasta, szczególnie wieczorem i nocą. Tam też zakończyłem mój dzień z nowopoznanym Brazylijczykiem Gustavo, gdzie do wczesnych godzin porannych odwiedzaliśmy lokalne knajpki rozmawiając o sytuacji geopolitycznej i gospodarczej naszych krajów. A żeby było śmieszniej jak jeden bar zamykali, to całe towarzystwo przenosiło się do kolejnego, a następnie do jeszcze innego, aż wreszcie trafiliśmy do jakiejś zakamuflowanej, podziemnej opcji barowej, gdzie ostatnie niedobitki próbowały zakończyć swój dzień. Podsumowując Hiszpanie nie potrafią robić piwa - a obłędem już była promocja tequila + piwo do zapicia... dla głodnych wrażeń i przechyłów to musi być niezła jazda! I nie to, żebym nie spróbował ;-)

W Sewilli jest jeszcze wiele ciekawych miejsc godnych uwagi i odwiedzenia, w tym przede wszystkim katedra de Santa Maria dela Sede de Sevilla, która znajduje się przy bardzo reprezentacyjnej Av. de la Constitucion prowadzącej prosto do Plaza Nueva. Warto też odwiedzić lokalną Corridę, ogrody del Alcazar czy Plaza de la Encarnazion, gdzie stoi dość futurystyczna platforma, na którą można wejść i podziwiać Sewillę z góry. Te i jeszcze wiele innych atrakcji może odkryć każdy z Was, wybierając to miasto do zwiedzenia. Ja pojechałem tam, gdyż zawsze jak grałem z moją fantastyczną Siostrą w Eurobiznes zastanawiałem się gdzie jest ów miasto i jak ono wygląda. Teraz już wiem i polecam!!!

Last minute do Sevilli

Po pięciu dniach spędzonych w Portugalii wybrałem się dalej na południe do Hiszpanii, a konkretnie do Sewilii, skąd miałem dzień później wylot do Maroko. Nim jednak tam dotarłem, to nie obyło się bez przygód. Specjalnie wyszedłem wcześniej, aby być przed czasem na dworcu, bo jednak kawełk drogi tam był aby się dostać. Najpierw z 700 m piechotką na pociąg podmiejski, potem przesiadka na metro, gdzire trzeba było się przesiąść do innego metra, aby dotrzeć na dworzec autobusowy. Nie wiem, po prostu nie wiem jak to się stało, że uciekł mi pociąg, a następny był za pół godziny... wróciłem na przystanek autobusowy i ta sama historia... i co teraz, bilet wykupiony, a ja nie wiem jak inaczej dotrzeć... no cóż biorę taksówkę i jak na złość żadna się nie chce zatrzymać, wszystkie pełne... nie zdążę, nie ma szans, jednak jak na prawdziwego ninje przystało nie poddaje się. Wracam na przystanek kolejowy, nadjeżdża kolejka, więc kasuje bilet... Dupa, to nie kolejka a tylko światła samochodu z oddali tak wyglądały... jest i w końcu kolejka. Wsiadam i jak zwykle w tego typu sytuacjach czas się wydłuża maksymalnie, każda minuta trwa niczym godzina... szybciej, szybciej, bo mi bus zwieje. W końcu docieram do metra, chcę naładować bilet, bo tu takie zwyczaje obowiązują i co... nie ten automat, bo kolejka podmiejska ma inny, a metro inny. W końcu wbiegam na peron i co i znowu dupa, widzę tylko jak dwa czerwone punkciki znikają w ciemności tunelu. Jednak nie ma źle, następna kolejka za 4 minuty 30 sekund. Wyczekałem wsiadłem i dojechałem do kolejnego peronu, gdzie na szczęście od razu złapałem się na przesiadkę. Pełen poddenerwowania, ekstytacji i niepewności usiadłem na przeciw czarnoskórej kobiety z dwójką dzieci i jak na domiar złego te dzieci wykazały nadwyraz duże zainteresowanie moją osobą. Dobrze by było gdyby poprzestały tylko na gadaniu. Nie bo po co, przecież mozna mnie pozaczepiać, porzucać się na mnie, kopnąć, a wszystko z beztroskim uśmiechem na twarzy. A co na to ich matka? Siedziała w kącie i niewiedzieć czemu płakała... kolejna dziwna sytuacja w moim życiu. W końcu totalnie zdezorientowana zaczęła pytać ludzi gdzie jest i najbliższej stacji opuściła wagon. Mi na szczęście zostały jeszcze tylko dwie stacje do ogrodu zoologicznego przy którym miesił się ów mój nieszczęsny dworzec. Jednak sytuacja z zapłakaną kobietą i rozbrykanymi dzieciakami jakoś oderwała mnie od mojej rzeczywistości. W końcu dotarłem na właściwą sobię stację i nie wiele myśląc udałem się w kierunku najbliższego wyjścia. Oczywiście gorzej wybrać nie mogłem, bo wyszedłem po drugiej stronie ulicy, przeciwnej do dworca. Zostało 10 minut do odjazdu, zatem ryzykując mandat przebiegłem przez środek skrzyżowania i tylnym wejściem wbiegłem do hali dworca. Podchodzę do okienka, w którym miałem się przed wyjazdem odmeldować i niestety już zamknięte. podbiegam do najbliższego otwartego i pytam o autobus do Sewilii i zostaje skierowany do najbliżej stojącego. Podchodzę z biletem, a kierowca wskazuje mi autobus, który właśnie odjeżdża. No to ja w długą i niemalże rzucam się na przód tego autobusu prowokujac jego zatrzymanie. Zwyzywany przez kierowcę pokazuje bilet, a on że to nie ten tylko kolejny autobus, który stoi na końcu hali... Zdążyłem :-)