niedziela, 19 maja 2013

Dawniej Konstantynopol, a dziś (I)Stambuł

W drodze do granicy tureckiej rozpoczął się niekończący się deszcz. Padało tak, że kierowca autobusu ledwo co widział, a autobus dosłownie zaczął przeciekać. Momentami wydawało mi się, że nie jadę, a lecę. Szalejąca wokół ulewa i nierówności nawierzchni drogi powodowały, że czułem się jakbym leciał samolotem podczas turbulencji. A nadomiar złego złamałem zęba jedząc nadziewaną ziarnami bułkę...
Na granicy przestało padać - jakby specjalnie na tą okazję. Odprawa przez Bułgarów odbyła się szybko i bez zakłóceń. Natomiast Turcy odesłali mnie do najdalej położonej budki, abym sobie kupił ich wizę za 15 EUR. Oczywiście w drodze do tej budki, przeskakując kolejne stanowiska odprawy, wpadłem w kałużę powyżej kostek. A że moje buty i tak już przeciekały, to miałem już w nich całkiem niezłe szambo... brrrrrr.
Po odprawie i dalszej drodze w kierunku mojego uczekanego Stambułu rozpadało się na nowo i tak trwało aż do celu mojej podróży.
W byłej stolicy Turcji, największym mieście tego kraju, wylądowałem o 6-tej rano na olbrzymim dworcu autobusowym. Po wypłacie środków z bankomatu, udałem się w kierunku metra, którym dostałem się do centrum miasta, skąd przesiadłem się na kolejną kolejkę, która dowiozła mnie do placu Taksim. I tak w strugach deszczu ruszyłem w kierunku najgorszego hostelu (nie licząc hotelu w Casablance), w jakim mi przyszło spędzić dwie kolejne noce - EXISTANBUL Hostel...
Na dzień dobry nie mogłem się dostać do tego miejsca spoczynku. Fakt była godzina 8-ma rano. Pukałem, dzwoniłem, rąbałem, wołałem i nic. Do tego stopnia, ze okoliczni sprzedawcy mini sklepów i kafejek zaniepokojeni moimi hałasami, coraz wyglądali na ulicę, aby zobaczyć co się dzieje. Zresztą ulica na której znajdował się ten "wspaniały" hostel oraz przemierzający nią co jakiś czas ludzie wyglądali jak spod ciemnej gwiazdy.
Po półgodzinie byłem przemokniety, przemarznięty i wkurzony na maksa, a po głowie chodziły mi już różne myśli, włącznie z tą, iz hostel ten już nie egzystuje. Głodny postanowiłem znaleźć jakieś przyjemne miejsce, aby napełnić mój żołądek czymś ciepłym, a jednocześnie smacznym. Szybko namierzyłem jeden z pośród wielu barów, gdzie zjadłem smaczną zupę z soczewicy z cytryną. Chwilę odpocząłem, zebrałem siły i wróciłem pod hostel. Moje dalsze dobijanie się i wyczekiwanie na otwarcie drzwi tej noclegowni okazały się bez większego rezultatu, a zmęczenie coraz bardziej dawało mi się we znaki. Wtedy postanowiłem się ponownie rozegrzać, a i pobudzić poranną, mocną kawą po... turecku. I co się okazało, że takiej tutaj uraczyć, to jak szukać diabła po nocy ze świeczką. Wszędzie gdzie wchodziłem do kawiarni czy barów proponowano mi Nescafe 3 w 1 - to jest dopiero skandal... pomyślałem.
Koniec końców przypadkiem wszedłem to baru, kawiarni gdzie siedzieli sami Turcy. Przywitałem się tradycyjnym "salam malejkum" i po angielsku spytałem o kawę. Nie wiedzieć czemu zostałem serdecznie przywitany, usadowiony przy stole na którym wylądowała tak bardzo upragniona przeze mnie kawa oraz woda w plastikowym, kwadratowym, przeźroczystym kubku, podobnym do tych, w których za czasów komuny sprzedawano u nas jogurty. Miejsce to wydało mi się tak bardzo oryginale, gdyż zewsząd bylem otoczony Turkami, którzy popijając kawę i herbatę ochoczo debatowali między sobą, czytali gazety i oglądali lokalną telewizję. Wypiłem kawę popijając wodą, rozwiązałem kilka sudoku, rozgrzałem się i wówczas postanowiłem wrócić do hostelu, gdzie miałem zarezerwowany nocleg. W momencie kiedy chciałem uregulować rachunek nie było takiej opcji, co bardzo mnie zaskoczyło?! Okazało się bowiem, że trafiłem do lokalnego klubu tutejszych Turków, którzy starodawnym zwyczajem przywitali podróżnego i ugościli zgodnie z tradycją. Nawet próba zostawienia napiwku była bliska obrazy ich gościnności. Zatem serdecznie podziękowałem za okazaną gościnność i ruszyłem w kierunku hostelu.
Ponownie trafiłem pod drzwi i tym razem o dziwo usłyszałem dzwonek, którego wcześniej używałem bez echa. Przez kolejne 10 minut stałem jak słup próbując się dostać do środka, aż w pewnym momencie w drzwiach pojawiła się młoda dziewczyna, która z książkami pod pachą spytała mnie co ja tu robie, kogo lub czego szukam. Kiedy powiedziałem jej, że mam rezerwację wpuściła mnie do środka, a sama udała się w sobie znanym kierunku.
Na pierwszym piętrze była recepcja, gdzie nikogo nie zastałem. Obok recepcji był tzw. common czyli wspólny pokój, który wyglądał jak jakaś suterena, a przez który można było się udać do kuchni, w której piętrzyły się brudne, niezmyte naczynia. Było tam też kilka lodówek ze szklanymi drzwiami, gdzie o dziwo spotkałem się z ojczystym językiem, a dosłownie było tam napisane: "Kurwa zajebie każdego kto ruszy moje jedzenie". Przyjemny hostel sobie pomyślałem... nie wiedząc co robić dalej i będąc u kresu sił, wyjąłem śpiwór i położyłem się spać na jednej z kanap. Ok. pierwszej w południe zostałem zbudzony przez pewną starszą panią, która zaczęła łamaną angielszczyzną dopytywać kim jestem i co ja tu robie, skoro tj. hostel dla studentów Erasmusa. Po krótkiej konwersacji i moich wyjaśnieniach mogłem ponownie spocząć, aczkolwiek ów pani, która okazała się Greczynką nota bene, tak bardzo zainteresowała się moją osobą, że co chwile miała jakieś pytania. I tyle było ze spania. Aczkolwiek na tyle była miła i uprzejma, że sama od siebie przygotowała mi herbatę i kanapkę.
W końcu o godz. drugiej, ni stąd ni zowąd pojawił się bardzo wczorajszy kierownik hostelu przypominający kapitana Jacka z "Piratów z Karaibów". Po potwierdzeniu mojej rezerwacji zaprowadził mnie do mojego pokoju, gdzie pościel chyba nigdy nie była zmieniana, wszędzie był brud, kiła i mogiła - biedni Ci studenci z Eramusa - tylko to mi przyszło na myśl. W pokoju była toaleta z prysznicem, warunki sanitarne pozwólcie, że już pominę, jednak najbardziej zastanawiąjące były dla mnie niekończące się pielgrzymki mrówek...
Kończąc opis hostelu rozbawiła mnie jeszcze jedna sytuacja. Otóż siedząc sobie we wspólnym pokoju, gdzie był jedyny dostęp do wifi, nagle z kuchni wybiegła przerażona dziweczyna, która zaczęła krzyczeć, że tam są dwa karaluchy... a co na to nasz poczciwy kapitan Jack?! Bez większego zaangażowania i emocji odpowiedział jej: "Just kill them :-)"
Ona tylko spytała: "Ale jak", a nasz bohater bez przejęcia odpowiedział: "Po prostu butem".
Istanbuł robi wrażenie. Jest naprawdę oryginalny i jedyny w swoim rodzaju. Potrafi zaskakiwać na każdym kroku. Jest na wpół europejski ze swobodnym powiewem orientu Azji i krajów arabskich. Współczesny, a jednocześnie starożytny. Można tu doświadczyć wszystkiego i odkryć wiele interesujących miejsc, które nie raz potrafią zaskoczyć swoim urokiem lub zwykłą brzydotą, biedą i brudem.
Na koniec mojego pobytu, który niestety nie do końca był udanu z powodu sporych opadów i moich przemakających butów, które uniemożliwiały mi skuteczne zwiedzanie miasta i smakowania oraz rozkoszowania się jego niepowtarzalnym klimatem i smakiem niesamowitych potraw, postanowiłem się zapuścić w lokalne slumsy. To znaczy nie do końca zdawałem sobie sprawę w jaką dzielnicę się zapuściłem, ale z każdym krokiem czułem czyhające niebezpieczeństwo zewsząd. W każdej ciemnej bramie widziałem nieprzyjemne i wrogie spojrzenia. Kiedy postanowiłem się wycofać było już za późno! Z niemalże każdej strony byłem otoczony przez lokalną młodzież. Wtedy poczułem własnego ducha na ramieniu i nie wiedziałem co zrobić i w którą stronę ruszyć. Stałem tak zmrożony strachem przez minutę, a nawet i dłużej... w końcu zdecydowałem się pójść drogą którą przyszedłem, jednak w tym samym momencie krąg zainteresowanych moją osobą zaczął się zawężać. Nie wiem jak, nie wiem skąd, ale w tym samym momencie nadjechał lokalny radiowóz. Niczym zesłany jak z nieba... Funkcjonariusze policji poprosili mnie, żebym się zbliżył, a otaczający mnie tłum nieprzyjaznych ludzi znikł, jakby zapadli się pod ziemię... Policjanci spytali mnie co tutaj robię i skąd jestem. Odpowiedziałem, że jestem turystą z Polski i zgubiłem drogę. Spytali mnie czy znam piłkarza Podolskiego. Oczywiście potwierdziłem. Nasza rozmowa zeszła na temat piłki nożnej, o której nie mam większego, zielonego pojęcia. W każdym razie panowie byli na tyle uprzejmi, że wskazali mi właściwą drogę powrotną i poczekali, aż zniknę na głównej ulicy.
Mój złamany ząb dawał mi się zoraz bardziej we znaki. Dlatego postanowiłem wrócić do Polski, aby go naprawić - czy zęba można naprawić?! W każdym razie umówiłem się z moją dentystką na wizytę za tydzień i zacząłem kombinować jak mogę w prosty i szybki sposób wrócić do Polski. Udało mi się zarezerwować bilet do Lwowa za 75 EUR. I trzeba przyznać, że lotnisko po azjatyckiej stronie Istambułu zrobiło na mnie olbrzymie wrażenie. Bardzo nowoczesne i świetnie zorganizowane. Nic dziwnego, że Turcja nieustannie próbuje stać się częścią zjednoczonej Europy - popieram!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz