środa, 15 maja 2013

Sofia czyli bogini Mądrości... łyk bułgarskich klimatów

Sofia... zawsze mnie fascynowało zarówno samo słowo, jak i to jak wygląda stolica Bułgarii. I szczerze przyznam, że nie zawiodlem się, a raczej byłem pozytywnie zaskoczony, mimo iż odkryłem również miejsca, które na mnie nie zrobiły specjalnego wrażenia. Jednak w porównaniu do Bukaresztu to miasto o wiele bardziej spokojne i o wiele bardziej przyjaźnie nastawione do turystów.
Do Sofii dotarłem późną porą wieczorową, a konkretnie przed samą północą. Udało mi się załapać jeszcze na jedno ostatnich przejazdów tutejszym metrem. Zgodnie z instrukcjami, które otrzymałem z hostelu na komórkę, bez większych problemów dotarłem do miejsca moich kolejnych 3 noclegów. Wysiadłem na najwiekszym placu tego miasta, na którym mieści się podejrzewam największy budynek kulturalny całej Bułgarii, czyli Narodowy Dom Kultury, o którym wystukam parę słów więcej w dalszej części tego postu.
Następnego dnia pierwsze kroki skierowałem w poszukiwaniu kantoru. Bo co jest dziwne na terenie rumuńskiej stolicy nie mogłem namierzyć żadnego kantoru, który by wymieniał lei na levi... odpowiedzi na pytanie dlaczego tak jest, usłyszałem wiele, w tym najczęściej, że się nie opłaca. I coś w tym chyba jest, bo rzeczywiście kurs lei do levi był bardzo niekorzystny.
Postanowiłem jeszcze w Rumunii, a potem w Bułgarii zgłębić przyczyny wzajemnej nienawiści pomiędzy tymi narodami i co dziwne ich tłumaczenia są zbieżne, jeśli nie tożsame. Obydwie strony wzajemnie obwiniają się o Romów. Rumuńcy zwalają na Bułgarów, że to od południa stale przybywają "niewygodni" Romowie i na odwrót. Dziwne podejście, szczególnie iż obydwa kraje są już od dobrych kilku lat w Unii Europejskiej, którajakby nie patrzeć jest przecież domem wielu ojczyzn... od taka mała dygresja w tym temacie.
Wracając do uroków bułgarskiej stolicy, to jak już wspomniałem na początku są miejsca, którymi zachwyca, chociażby katedra, uniwersytet, rządowe budynki, w tym pałac prezydencki, kościoły, cerkwie, meczet oraz ów dom kultury stanowiący dobro narodowe wszystkich Bułgarów, a stanowiący jednocześnie relikt czasów komunistycznych. Mimo iż odnowiony i dumnie spoglądający na plac przy bulwarze Vitosza, to w środku nadal czuć klimat lat 80-tych, jakby czas stanął w miejscu. W każdym razie warto zajrzeć do środka i wdrapać się na ostatnie piętro, aby móc popodziwiać panoramę miasta.
Z tych gorszych miejsc to wspomnę nieszczęsne blokowiska, które niestety ciągną się czasami w nieskończoność i raczej nie są zbyt zachęcające, aby się zapuszczać w ich rejony.
Miasto to generalnie w niczym się nie różni od innych europejskich miast, no może poza tym, że wszystko jest zapisane cyrylicą, co czasem stanowi wyzwanie, aby odszyfrować nazwę ulicy czy placu, szczególnie gdy ma się tylko mapę z anglojezycznymi nazwami topograficznymi.
W Sofii miałem okazję i przyjemność poznać półfrancuza, półhiszpana Raula, półbułgara, półturka Seyfi oraz bułgarkę Katharinę. Udało nam się nawet zorganizować wieczór integracyjny przy lokalnych piwach Kemnitza i Zagorka, a tym samym lepiej poznać i spędzić przyjemnie wspólnie czas... po którym niestety następnego dnia bolała głowa, oj bolała...
Dlatego postanowiłem wybrać się w pobliskie góry. Idąc za radą recepcjonistki wsiadłem w tramwaj z numerem 5, który wyruszał w swą drogę spod "Pałacu Sprawiedliwości" i zgodnie z uzyskaną informacją miałem jechać do ostatniej stacji. Dziwne i podejrzane wydawało mi się, że im dalej byliśmy od centrum, tym coraz więcej ludzi z plastikowymi baniakami wsiadało do tego tramwaju... Jednak jak już dotarłem do celu swej podróży wszystko było jasne. Okazało się, że u podnóża gór było źródełko czystej, mineralnej wody, po którą Sofijczycy jak widać było chętnie i gromadnie się zjeżdżali. W smaku woda ta rzeczywiście jest dobra i wyśmienita, zatem nie dziwią kolejki ludzi, którzy sie po nią ustawiają i każdy cierpliwie czeka na swoją turę.
Ja na szczęście nie musiałem czekać, gdyż spacerując po pobliskich górach udało mi się namierzyć niejedno takie źródło tej smacznej wody. Po powrocie z mej pieszej wycieczki, podczas której złapał mnie lekki deszcz, dopakował resztę rzeczy i ruszyłem w kierunku dworca. Po drodze zaliczyłem jeszcze lokalny targ, który swym klimatem przypomniał mi targi z mego rodzinnego miasta rodem z lat 90-tych ubiegłego wieku. I wszędzie nowalijki, że aż ślinka ciekła i człowiek wszedzie wokół czuł powiew wiosny.
Gdy dotarłem do nowoczenego dworca autobusowego, postanowiłem jeszcze odwiedzić zlokalizowany nieopodal dworzec PKP, na którym namierzyłem chyba najmniejszego McDonalda na świecie, mniejszego od kiosku, z jednym stanowiskiem - można - jak widać można się wszędzie z tym wszechoblegającym konsumpcjonizmem wepchnąć. W każdym razie nie o tym chciałem pisać, a raczej o upiorności tego dworca kolejowego. Dziwne, że stolica nie zadbała o to, aby mieć pierwszorzędny dworzec kolejowy, bo tutaj poraz kolejny mozna było się poczuć jak w powrocie do przeszłości lat socjalistycznych... i taka własnie jest stolica Bułgarii. Stare miesza się z nowym, jedne rzeczy zachwycają, a inne odstręczają tak własnie jak brudne i cuchnące uryną podziemia prowadzące do dworca kolejowego...
Na koniec, jak już tu dotrzecie, polecam i zachęcam odwiedzić naprawdę świetną, oryginalną, wręcz klimatyczną knajpkę jaką jest "Made in home". Codziennie inna karta, a jedzonko palce lizać!!!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz