piątek, 24 maja 2013

I gdybym miał kiedyś urodzić się znów... tylko we Lwowie

Po ponad godzinnym locie z Istanbułu wylądowałem w śnieżnobiałym Lwowie. Lotnisko przypominające swoim wyglądem nieco Kraków Balice. W pierwszej chwili pomyślałem jakto dobrze, że mam ze sobą ubrania adekwatne do pogody. Szybko się przebrałem i zgodnie ze wskazówkami informacji turystycznej ruszyłem w kierunku przystanku trolejbusowego. Na szczęście w portfelu miałem jeszcze 7 hrywień z mojego ostatniego pobytu sprzed dwóch laty, a bilet kosztował 3 hrywnie. Po 30 minutach dotarłem do totalnie zasypanego centrum miasta. Po kolejnych 20 minutach przedzierania się przez kolejne zaspy i szcękając już zębami z zimna dotarłem do Hostelu Szewczenki/Hotelu Sun bo pod tymi dwoma nazwami te schronisko noclegowo funkcjonuje. Niestety nie pracowała już tam Jaryna, która była tam recepcjonistka podczas mojego poprzedniego pobytu...
Jak się okazało Lwów był odcięty przez ostatnie 3 dni od świata. Nie jeździło nic, sklepy, banki, urzędy pozamykane. Lwowianie nie nadążając już w odgarnianiu non-stop padającego śniegu w końcu się też poddali i pozamykali się w domach.
Dopiero w dzień kiedy ja przyleciałem - szczęściarz - przestało padać, wyszło słońce, a i temperatura zelżała. W hostelu poznałem pana Marka, emerytowanego weterynarza, rzucającego co chwilę kawałami i anegdotami nt. byłego Związku Radzieckiego i Johanne, Niemkę, przyszłą panią stomatolog, która utknęła we Lwowie w swej drodze do Oddesy (też tam kiedyś zawitam) w odwiedziny do brata. Wspólnie następnego dnia wybraliśmy się na zwiedzanie miasta, a wieczorem na piwo w jednym z lokalnych browców, gdzie w oczekiwaniu na stolik, po odpowiednim pomasowaniu nagich piersi rzeźby stojącej w przedsionku można było spróbować piwnego napitku.
Niestety w przeciągu 2 lat Lwów zmienił się diametralnie. Wiadomo Euro 2012 zobiło swoje. Lwów nabrał jeszcze więcej i bardziej charakteru miasta typowo europejskiego. Jedynie drogi pozostały tak samo dziurawe jak ser szwajcarski, a przejazd aut pośród zasp wyglądał niczym zimowe safari. W każdym razie kiedy chciałem wrócić do znanych mi miejsc już ich nie było, za to mogłem odkryć wiele ciekawych dotąd mi nieznanych zaułków i posmakować Lwów w pełnej zimowej aurze :-)
Kolejnego dnia wszystko zaczęło topnieć, a Lwów przemienił się w płynącą Wenecję. Wychodzić za bardzo nie było gdzie, bo moje buty doszczętnie przemoczone nadal się suszyły. Niemniej jednak wieczorem razem z Markiem odprowadziliśmy Johannę na pociąg, który odjeżdżał o północy, a dzięki temu nie dość że dziewczyna bezpiecznie dotarła na peron, to ja przy okazji mogłem zwiedzić tutejsze kuszetki rodem z poprzedniej epoki. Najbardziej fascynujące dla mnie jednak był fakt, że każdy wagon ogrzewany jest oddzielnie węglem przez konduktora. Do tego zobaczyć budynek dworca kolejowego nocą... bezcenne.
W przedostatni dzień mojego pobytu postanowiłem sprawdzić gdzie się znajduje dworzec autobusowy skąd miał odchodzić mój autobus i czy to nie jest czasem ten sam dworzec, na którym miałem okazję już być. W związku z tym, że była piękna słoneczna pogoda wybrałem się na piechotę. Aby nie przemoczyć butów przedzierałem się przez zmarznięte połacia śniegów. Niestety nie pomogło. Po 2 godzinach przemoczony, głodny i markotny dotarłem mimo wszystko szczęśliwy kresu drogi do dworca. Potwierdziłem odjazd autobusu na który miałem już zakupiony bilet elektroniczny. Następnie wsiadłem w trolejbus, który miał mnie zawieść spowrotem do centrum... szkoda tylko, że nie zauważyłem jak kierowca zmienił numer i kierunek trasy... Jechałem w jedną stronę godzinę, fakt miło poznać nieznane mi części miasta, jednak nie w moim stanie. Do tego w kieszeni miałem już tylko 3 hrywny, a tu jeszcze trzeba wrócić spowrotem na dworzec i złapać właściwy trojtek. I co tu robić... na ostatnim przystanku nie wysiadłem tylko się schowałem, bo kasowniki były wnim starego typu, także odciskały tylko dziurki. Trolejbus zawrócił, poczekał chwilę ze mną w środku, po czym podjechał na pierwszy przystanek i tym sposobem legalnie na ważnym bilecie przez kolejną godzinę wróciłem do dworca, aby przesiąść się już na właściwy trojtek.
Wieczorem kiedy już się posiliłem w sąsiedniej restauracji pt. wszystko na wagę i kiedy zgrubsza już osuszyłem swoje ubrania do hostelu zawitali studenci zaoczni, z których najbardziej zapamiętałem Vadima i zaczęła się impreza. Kiełbasa taka prawdziwa jak się pamięta z dawna, oliwki z Hiszpani, które miałem w plecaku, popcorn z Rumunii, który mi pozostał po wizycie w Bukareszcie, piwo Lvovskie Żiwe i Baltic. W między czasie dołączył do nas Janek ze Szczecina, niesamowity poliglota, 7 języków i zbiera w czasie podróży grając na ulicy na skrzypcach. Impreza tak się rozwinęła, że koniec końców ja z Janek nawijaliśmy po angielsku, a Ukraińcy w pewnym momencie przestali mówić i po chwili ciszy wybuchli gromkim śmiechem, że do czego to doszło, aby Lach z Lachem po angielsku gadali :-D
Kiedy wszyscy chcieli iść do undergroundowego klubu, który działa w ukryciu i można oficjalnie palić, spostrzegłem się, że już jest prawie północ. Z żalem pożegnałem moich nowych znajomych i udałem się na spoczynek, gdyż autobus miałem o 6-tej rano.
Niemniej jednak Lwowie ja tu jeszcze wrócę choćby tylko po to, aby odkryć ten podziemny klub ;-)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz