czwartek, 28 lutego 2013

Funky Fez

W sumie tytuł postu zaczerpnąłem z oryginalnej nazwy hostelu, który się mieści gdzieś na terenie starej Medyny, a do którego nigdy nie udało mi się dotrzeć, ale tak to właśnie miało być... Nim jednak dalej rozwinę ten wątek to wszysto po kolei. Do Fezu dotarłem niedługo po południu i wybrałem się na poszukiwanie hostelu, który mi polecił Christian z Kolonii, czyli nasz kolega Niemiec, którego miałem okazję poznać w Rabacie.

Jak się później okazało Medyna w Fezie jest jedną z najniebezpieczniejszych w całym Maroku, gdyż poza tym, że uliczki są mega wąskie, co z jednej strony jest dobre, bo nie ma żadnego ruchu samochodowego czy też motorowego, to z drugiej strony trzeba się momentami przeciskać przez tłumy tubylców, turystów i osłów, co momentami należy już do mniej przyjemnych czynności. Do tego w samej tylko Medynie, jeśli wierzyć prawdzie podawanej przez lokalną społeczność, jest raptem 10.000 tak, nie pomyliłem się 10 tys. ulic i uliczek, którymi mogą nawet być wąskie szczeliny!!! Masakra, gdyż poza głównymi traktami nigdzie nie ma tabliczek podających gdzie jesteś, to jeszcze tak jak w Marakeszu chętnych do pomocy jest napęczki, jednak za darmo umarło. Zatem tak chodząc i błądząc można się szybko zgubić w tym tłumie i labiryncie, a przy okazji, tak jak ja zostać obrzuconym kamieniami (na szczęście miałem czapkę, zimową kurtkę i twardy plecak), jak również obelgami typu "ty jesteś rasistą, wynocha z naszego miasta!!!" I nawet próby udowodnienia, że się nie zna obcego języka i odpowiadanie tylko po polsku skończyły się na niczym, gdyż oni też znają polski i polskie przekleństwa... 
Po 2 godzinach błądzenia, obdarciu sobie pięty, przejściu przez niemiłosiernie śmierdzącą garbarnię, u kresu sił i pod zmierzch, postanowiłem wrócić do Nowego Miasta, gdzie mieścił się inny Aubergin. I tutaj się właśnie dowiedziałem o niebezpieczeństwach jakie na mnie czekają w Medynie, co nieopatrznie zdążyłem przeżyć już na własnej skórze.
I pomimo iż znalazłem się już w bezpiecznym miejscu, to tak jakbym wpadł z deszczu pod rynnę, gdyż o bardziej śmiesznych i absurdalnych zasadach pobytu w schronisku młodzieżowym nie słyszałem: 
1. Schronisko musi być zawsze zamknięte, zatem nigdy nie zostawiaj drzwi frontowych otwartych.
2. Każdorzowo po opuszczeniu pokoju zdaj klucz w recepcji (bez względu na to czy jesteś na terenie ośrodka czy też nie).
3. Drzwi frontowe zamykane są o 21-szej i o tej godzinie nikt juz nie może opuścić hostelu, ani na jego teren wejść.
4. Ciepła woda dostępna jest tylko od 8 do 9 rano i od 20 do 21 wieczorem.
5. "Darmowe" śniadanie, co jest mocno podkreślane, serwowane jest od 8.30 do 9.30 - chociaż nie takie złe - 2 croissanty, kawa i sok pomarańczowy są gwarantowane, to zapomnij o dokładkach czy dolewkach czegokolwiek - każdy ma swoją porcję wyliczoną i poza nią na nic więcej nie można liczyć.
6. Ośrodek ma przerwy techniczne: od 10.00 do 12.00 i od 15.00 do 18.00 - nikt na terenie schroniska nie ma prawa przebywać.
7. Wymeldowanie następuje o godzinie 10.00, jeśli do tej godziny się tego nie zrobi należy ujścić opłatę za kolejny nocleg i co najważniejsze na terenie tego hostelu nie ma przechowalni bagażu... zatem punkt 10.00 czy "z" czy "bez" bagażu wynocha na dwór poza teren ośrodka - funny Fez!
 Jednak nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. W moim nowym miejscu spoczynku poznałem dwie dwudziestokilkuletnie, żeby nie było, że kobietom wiek wypominam, "Niemki" Kasię i Claudię. O ile Claudia rzeczywiście była Niemką z dziada pradziada, to już Kasia była dopiero pierwszym pokoleniem wychowanym na terenie BRD.
Dziewczyny niezwykle sympatyczne, otwarte i miłe, a z Kaśką to się nagadać nie mogliśmy, gdyż temat rodził kolejny temat i tak bez końca... Jak się później okazało, czego jestem pełen podziwu, Claudia jest/była w 7 miesiącu ciąży, a mimo to wybrała się na pełną niebezpieczeństw wyprawę po Maroku i to nie po jakiś centralnych miastach, ale wioski, pustynia, góry!!! Szok i wyrazy uznania, tylko żal Kasi która musiała znosić codzienne humory przyszłej mamy, no ale to już ich wybór :-)
Oprócz Dziewczyn poznałem też 27-letniego Amerykanina Daniela, którego w dalszych częściach dla uproszczenia sprawy będę nazywał Dannym. Z początku z dystansem do siebie zaczęliśmy przełamywać bariery braku wspólnego zaufania, a po paru godzinach juz opowiadaliśmy sobie kawały. Po tym jak następnego dnia wyrzucili nas o 10-tej rano z hostelu i odprowadziliśmy Dziewczyny do taksówki, bo jechały dalej, wspólnie ruszyliśmy na podbój Fezu. Tyle tylko, że jak dotarliśmy do głównej bramy Medyny złapała nas burza wraz z ulewnym deszczem.

Postanowiliśmy przeczekać tą nawałnicę w pobliskiej kawiarni gdzie raczyliśmy się gorącą herbatą ze świeżymi liściami mięty... Niestety deszcz nie ustępował, a że już minęły godziny "policyjne nieczynności" naszego schroniska zdecydowaliśmy się na drogę powrotną. I tak przemoczeni do ostatniej nitki wróciliśmy do naszego "wspaniałego" hostelu, gdzie w naszym pokoju czekali już na nas, a raczej dopiero co zameldowali się Joshi z Japonii i Mr Bean z Rzeszowa. Joshi młody kelner i kucharz uczył się gotować i poznawał uroki i smaki lokalnej kuchni. Ba! nawet nas poczęstował swoimi wypiekami :-) a kolega z Polski, który nawet nie raczył się przedstawić, wiem jedynie że pracuje w domowym call center i mieszka w Cork, to generalnie człowiek nastawiony na "nie", na narzekanie i utyskiwanie na wszystko i wszystkich wokół siebie... bhuuu takich ludzi unikamy, jednak z Dannym odkryliśmy szybko w nim kilka śmiesznych zachowań, zatem ochrzciliśmy go ksywką Mr Bean :-) i tak upłynął mi dzień moich urodzin, a moja przygoda z Dannym dopiero się rozpoczęła...

Cywilizowany Rabat

Witam po tygodniowej przerwie i mam nadzieję, że szybko uda mi się nadrobić zaległe opowieści i podsumować Maroko. Spośród wszystkich miast jakie miałem okazję zwiedzić w tym czarującym kraju, Rabat jak na stolicę przystało zadziwił mnie najbardziej. Miasto sprawnie i skrzętnie zorganizowane, jednak już bez setek wyciągniętych rąk po każdy grosz i bez narzucających się handlarzy czy też osób, które za wszelką cenę chcą Ci pomóc.

W Rabacie udało mi się odkryć hostel a raczej całą sieć hosteli działających w ramach międzynarodowego hostelingu Auberge des Jeunes. Dla tych którzy chcieliby tanim kosztem zwiedzić Maroko, a do tego poznać ciekawych świata podróżników podaję stronę, którą wcale tak łatwo nie jest namierzyć: http://aubergerabat.com/Reseaux-des-auberges-du-Maroc.php Miejsce noclegu ma swój fantastyczny klimat, są tu aż trzy dormitoria po 20 łóżek każde, jeśli ktoś lubi takie klimaty warto się zatrzymać. Samo schronisko mieści się przy głównej Medynie, aczkolwiek co jest ważne cały Rabat jest zbudowany w oparciu o kilka Medyn, które niegdyś stanowiły odrębne fortece i służyły przede wszystkim do ochrony przed najeźdźcami a konkretniej chroniły rodzimych mieszkańców przed atakami Hiszpanów, Francuzów i Portugalczyków. Ostatecznie, kiedy wszelkie zagrożenia minęły współczesne miasto rozbudowało się pomiędzy Medynami i momentami nowoczesność mocno łączy się, a raczej miesza ze starymi zabudowaniami.

W każdym razie jak całe Maroko, taki i Rabat jest pełen skrajności. Wzdłuż rzeki rozdzierającej miasto na pół wybudowano szereg nowoczesnych apartamentowców z widokiem na najmniej reprezentacyjną, ba wręcz rynsztokową część miasta. I tak jak cały świat, tak i tutaj biedni patrzą w okna bogatych, a bogaci zasuwają rolety, aby tej biedy nie obserwować...


Najważniejsze jednak jest to, że miasto żyje swoim rytmem, generalnie jest czysto, mieszkańcy są przyjaźnie nastawieni, a wzdłuż wspomnianych juz Medyn można sobie pospacerować na plażach i podreptać po zatokach odpływając jednocześnie w szumie fal Atlantyku rozbijających się o wybrzeże.

Z ciekawszych zdarzeń jakich miałem okzaję tutaj doświadczyć to poznałem grupę belgijskich nastolatków ze szkoły malarsko-artystycznej - niestety z całej grupy w języku angielskim mogłem się skomunikować raptem z jedną dziewczyną i to tak bardzo skromnie... Natomiast miałem okazję poznać Niemca Christiana z Kolonii i tutaj znowuż ja miałem okazję odświeżyć i potrenować mój niemiecki :-) Mimo iż postanowiliśmy z Christianem razem pozwiedzać stolicę Maroka, ba nawet udało nam się dotrzeć do miejsca pochówku poprzednich władców jak Mohamed V i Hassan II, to niestety mojemu nowemu kompanowi żąłądek non-stop odmawiał posłuszeństwa i nawet standardowo serwowane tu miętowe herbaty na nic się zdały. Zatem przyszło mi zwiedzać Rabat dalej samemu i może dzięki temu w jednej z Medyn ukradkiem udało mi się wedrzeć do jednego z Monastyrów (oczywiście po uprzednim zdjęciu obuwia - co jak co ale szacunek dla tradycji i kultury trzeba zachować) - co generalnie nam innowiercą jest zakazane.

Pozwiedzałem też dzielnice totalnej biedy, gdzie dzieciaki bawią się byle czym i byle gdzie, aż przypominają się czasy mojego dzieciństwa kiedy to nie było komputerów, a w TV nic nie leciało i wszyscy ganialiśmy za balą, bawiliśmy się w podchody, chowanego czy w kowbojów i indian albo strzelanego albo jeszcze prościej w kto dalej rzuci butem z huśtawki... w każdym razie beztroskie dzieciństwo marokańskich dzieci było miło choć przez chwilę poobserwować. Jednak niektóre obrazki nie wiedzieć czemu kojarzyły mi się bardziej z meksykańskimi czy też brazylijskimi dzielnicami nędzy i rozpaczy...

Tutaj też udało mi się spróbować poraz pierwszy miętowego placka, czosnkowego naleśnika czy też obrzydliwie słodkich midowych precli czy czegoś w tym rodzaju, obsypanych sezamem. Rabat polecam koniecznie odwiedzić, bo naprawdę warto! ;-)

czwartek, 21 lutego 2013

Przereklamowana Casablanka

Do Casablanki wybrałem się prosto z Marakeszu, aczkolwiek w pierwszej opcji zakładałem, że najpierw wybiorę się do Agadiru na plażę. Jednak jak zobaczyłem ceny hosteli i hoteli zaczynające się od 50 EUR za 3 dni to stwierdziłem, że nie po to przyjechałem do Maroko, aby płaszczyć tyłek na plaży, tylko zobaczyć, poznać, zasmakować jak najwięcej. Zatem olałem cały ten Agadir i ruszyłem w górę w kierunku Tangeru zatrzymując się w róznych miastach i wsiach.

Na początek jak sam tytuł posta wskazuje pojechałem do Casablanki, miejsca wielu filmów, miejsca które zawsze chciałem zobaczyć na własne oczy. W końcu tyle się o tym słyszało i mówiło nawiązując do filmu z udziałem Ingrid Bergman i Humprey Bogardem na czele. W pociągu poznałem młodego marokańczyka imieniem Jean, z którym nawiązałem kontakt i który mi pomógł znaleźć hotel, gdzie spędziłęm kolejne dwie noce.

I w zasadzie wszystko od tego hotelu się zaczęło. Ba! można powiedzieć jaki hotel takie miasto! Hotel o wdzięcznej nazwie CITY zlokalizowany zaraz obok dworca kolejowego swym urokiem, ceną i otoczeniem wręcz powalał na kolana. W recepcji urzęduje, a razcej króluje właściciel, który wygląda niczym Kadafi i za całe 7 EUR można u niego wynająć pokój rodem z filmów "Piła" i nawet nie trzeba by było go specjalnie przystosowywać, zmieniać. Wszędzie bród, kiła i mogiła. Grzyb na ścianie, odpadający tynk, zmunifikowane szczątki najprawdopodobniej myszy, a jedyne światło to żarówka podłączona do kabli. Brak prysznica oraz otwór w dole zamiast toalety - miód, cud, orzeszki - welcome to Casablanka!!! I żeby nie było specjalnie zdecydowałem się na to miejsce, bo takiego czegoś jeszcze nie miałem okazji ani zobaczyć, ani przeżyć na własnej skórze :-)

Nawiązując jeszcze na chwilę do okolicy, to hotel mieścił się obok jakiejś "hurtowni", gdzie o różnych porach podjeżdżały jakieś podejrzane ciężarówki i ładowali różnego rodzaju sprzęt niewiadomego pochodzenia. Przez ściany słychać było sąsiadów, a przez zamknięte okna ujadające i wyjące psy... a najważniejsze, że przeżyłem to bez szwanku!!!
Samo miasto widać, że swoją świetność już dawno ma za sobą. Nic ciekawego, nawet Medyna nie robi żadnego większego wrażenia. Z nowości to mają dwie linie tramwajowe, gdzie na każdym przystanku są sokiści pilnujący, aby ktoś czasem nie wsiadł do tramwaju bez ważnego biletu. A tak poza tym to udało mi się zwiedzić sąd. Ciekawe wydarzenie, tym bardziej, że wszedłem tam na lewo tzn. omijając strażników. Hmmm i w sumie pokrążyłem sobie po budynku, pozaglądałem do różnych pokojów i sal rozpraw i generalnie wszystko tak samo jak u nas :-)
Ostatecznie wybrałem się na plażę, która brudna i zaniedbana niczym nie przypominała filmowych, a nawet folderowych zdjęć i klimatów... zatem jeśli już będziecie w Maroko to nie traćcie czasu na Casablankę, chyba że chcecie zasmakować w ekstremalnych warunkach hotelowych, to chętnie dam namiary ;-)

niedziela, 17 lutego 2013

Orientalny Marrakesz i sztuka asertywności

Z Sewilii wybrałem się do Afryki, do niezwykłego państwa jakim jest Maroko, którego to zwiedzanie postanowiłem rozpocząć od Marrakeszu. Po wylądowaniu na lotnisku udałem się do odprawy paszportowej i poczułem się jak na powrót w czasach komunistycznych, a bynajmniej w okresie przed przystąpieniem Polski do UE. 15 otwartych okienek odprawiających 3 samoloty naraz, a które to wylądowały niemalże w tym samym czasie. Celnicy bardzo skrupulatnie sprawdzali paszporty niczym bawiąc się we włoski strajk.

Co dziwne, jeśli ktoś nie został przepuszczony przez jednego urzędnika, bo zapomniał dajmy na to wypełnić blankiet dla obcokrajowców, to szedł na koniec kolejki do innego okienka i tam jakoś się udawało. Zatem cała ta odprawa i wbijanie pieczątek to raczej kpina i zabawa, żeby ktoś miał pracę, a dla wielu strata czasu...
Lotnisko zlokalizowane jest niemalże przy centrum miasta, ale lepiej pojechać tam autobusem lub taksówką. Na piechotę jest jakieś 25 minut, co sprawdziłem podczas porannych biegów.

Autobus zawozi podróżnych do centrum i wysadza pasażerów prz główny placu Dżemma El-Fna i tutaj dopiero zaczynają się schody. Najgorzej jeśli poza samą nazwą Hostelu, w którym przyszło mi nocować, nie znasz adresu, a nawet nie wiesz jak tam trafić. Na mapie nawet nie sposób określić, gdzie ów hostel się mieści, a lokalna społeczność pomoże, a i owszem, ale nie ma nic za darmo. Moje poszukiwania trwały blisko 2 godziny, a żeby było śmieszniej cały czas krążyłem wokół mego miejsca spoczynku. Nagabywało mnie ze 100 osób jak nie więcej, co przyczyniło się do tego, że przeżyłem nie mały szok. Gdziekolwiek bym nie wszedł, w którąkolwiek bym stronę nie poszedł, chętnych do "bezinteresownej" pomocy było wielu, do tego stopnia, że nie nadążałem mówić "noł fenk ju".
Będąc już wystarczająco zmęczonym, prawie chciałem się poddać i skorzystać z "usługi" pomocy i w tym momencie trafiłem na gościa, który przypadkiem właśnie tam pracował. W życiu bym tam nie trafił idąc uliczkami bez nazw i wchodząc w jakąś ciemną bramę, gdzie kredą była napisana nazwa Hostelu "Rainbow" wraz ze strzałką, gdzie się kierować. A żeby było śmieszniej, to numer domu, w którym się mieści ten hostel to jakby nie było "13".

Wracając jednak do Marrakeszu, który pachnie prawdziwym orientem i budzi zmysły wieloma kolorami, jak również przeciwstawnie można trafić do miejsc, gdzie zapachy są jak prosto z latryn, a bieda, bród i sypiące się budynki potrafią zrównoważyć, jeśli nie zaburzyć całkiem ten obraz. Dlatego po krótce opiszę moje doświadczenia i obserwacje, które w mniejszym lub większym natężeniu mają też odwdzięk w innych częściach Maroka:
O bazarach, a inaczej sukach... można się wśród nich zagubić niczym w labiryncie.
O handlu... handlują wszystkim i wszędzie.
O handlarzach... są bardzo uprzejmi, jednak nie rozumieją jak można niczego nie chcieć i nie potrzebować.
O oszustach... turysta to cel numer jeden, złota żyła, zatem warto zawsze pytać i porównywać ceny, bo lubią naciągać i to bardzo.
O złodziejach... są, a jakże, dotychczas skradziono mi dwie paczki husteczek chigienicznych i niech tak pozostanie do końca.
O turystach... jesteś jednym z nich do czasu, aż przestaniesz o tym myśleć.
O tłumie... prędzej czy później jesteś jego częścią.
O pieszych... to podkategoria ludzi, którzy stanowią przeszkodę dla zmotoryzowanych... zatem jeśli nie chcesz mieć Rowu Mariańskiego z tyłu lepiej miej oczy w dupie.
O przyjacielach... znajdziesz ich wszędzie i zawsze, wystarczy, że otworzysz portfel.
O pomocy... zawsze, chętnie Ci jej udzielą, a jeśli nie skorzystasz na złość pokażą Ci kierunek przeciwny do prawidłowego.
O asertywności... lepiej się jej nauczyć przed przyjazdem tutaj.
O kotach... są wszędzie i nigdy nie wiadomo skąd się pojawią i gdzie nagle znikną.
I teraz kilka frazesów związanych z kulturą arabską:
O medynie... czyli starówce, w każdym większym mieście jest taka lub całe miasto jest nadal medyną.
O minaretach... są widocznie prawie w każdej części miasta.
O modlitwach... z minaretów nawet o 5 rano wzywają do oddania czci Allahowi.
O dzieciach... jest ich pełno niczym kotów i nie ważne gdzie, jak i czym, zawsze potrafią wynaleźć sobie zabawę... np. atakując bezbronnych turystów ;-)
O kobietach... matka jest naważniejsza, żona musi być posłuszna, a córkę trzeba dobrze wydać za mąż.
O facetach... co tu zrobić, żeby się nie narobić.
O starszych i niepełnosprawnych... nagminnie są wykorzystywani do żebrania na ulicach.

A na koniec o hostelu i warunkach w jakich przyszło mi nocować. Okazało się, że zamówiłem nocleg na dachu pod namiotem. Niestety warunki pogodowe, a konkretniej temperatura w nocy spadała do zera stopni, zatem nie pozwolili nikomu tam nocować. Za to w zamian dostałem urocze miejsce na korytarzu na przeciwko ubikacji połączonej z prysznicem. I wiecie co... było klawo, ba mogłem jeszcze zarobić odcinając każdemu kawałek papieru do toalety ;-) wtedy tylko nie wiedziałem jeszcze co mnie czeka w Casablance...

piątek, 15 lutego 2013

Hiszpańskie klimaty Sevilli

Po 8 godzinach międzynarodowej jazdy autokarem dotarłem do Sewilli, miasta iście hiszpańskiego. Na dworcu wysiadłem praktycznie w ostatniej chwili i to tylko dzięki trzeźwości kierowcy, któremu nie zgadzała się liczba pasażerów jadących do Malagi - o jednego było za dużo, czyli mnie. O godz. 6-tej rano było ciemno, zimno i nieprzyjemnie. Na szczęście hostel Samay, w którym miałem zarezerwowany nocleg był zlokalizowany całkiem niedaleko i po jakiś 7 minutach dotarłem do progu jego drzwi. Dzwonkiem wybudziłem piękną i młodą Hiszpankę, która mimo nagłego obudzenia otwarła mi drzwi z uśmiechem od ucha do ucha i zaprosiła do środka. Po krótkim omówieniu zasad pobytu i noclego oraz wskazaniu na mapie najbardziej atrakcyjnych miejsc do zobaczenia, zostawiła mnie w poczekalni, gdyż musiała wszystko przygotować do śniadania. A ja musiałem poczekać do 12-tej, aż moje miejsce w pokoju będzie wolne... i co tu robić? Na początku pomyślałem, że skorzystam z Internetu, no i kapa, nie działał... Zdrzemnąłem się na chwilę i o 8-mej postanowiłem pozwiedzać miasto w poszukiwaniu jakiejś kawiarnii, a w ostateczności McDonalda lub innego tego typu fast food-u gdzie mógłbym się napić mocnej kawy.

Miasto jakby wymarłe, żywego ducha nie widać, ba wszędzie pełno śmieci, potrzaskanych butelek, pustych plastkowych kubków po piwie. Co jest grane, myślę sobie, o co chodzi?!
I tak krążyłem przez blisko godzinę zachodząc w głowę dlaczego nie ma ludzi w tym mieście i wszystko o tej porze jest pozamykane do momentu, kiedy przypomniało mi się, że to niedziela, a do tego to ostatni weekend karnawału. Dopiero wtedy wszystko stało się jasne.
Dopiero o godzinie 9-tej wyjechały śmieciarki i ruszyły służby porządkowe miasta, aby posprzątać ten cały majdan, a ja w końcu znalazłem McDonalda, którego jak się okazało nieświadomie wcześniej minąłem i ku swojemu zaskoczeniu pocałowałem klamkę, gdyż godziny otwarcia są od 11 do 23 :-(
Wróciłem do hostelu wymęczony, gdzie w oczekiwaniu na wolne łóżko uciąłem sobie kolejną drzemkę. Po zakwaterowaniu i doprowadzeniu się do stanu używalności ruszyłem na kolejne zwiedzanie miasta. Tym razem obrałem kierunek przeciwny do poprzedniego i wylądowałem na Placu Hiszpańskim. Miejsce jest niesamowite i jedyne w swoim rodzaju, to tak jakby mieć całą Hiszpanię i jej historię na wyciagniętej dłoni. Miejsce zachwycające swym urokiem, pełne ciekawskich turystów i relaksujących się tubylców. Miejsce wokół którego znajduje się spory park, gdzie śmiało można sobie uciąć poobiednią drzemkę lub w ramach poprawy kondycji pobiegać lub pojeździć na rowerze. Stąd ruszyłem wzdłuż wybrzeża rzeki Gwaldakir pełnego pysznych restauracyjek, gdzie na stołach królowały potrawy śródziemnomorskie pełne owoców morza, oliwek oraz wielu przekąsek antipasti.

Zdziwił mnie natomiast widok, gdzie między jedną knajpką a drugą był stos śmieci, w którym grzebał jakiś bezdomny, bardzo radosny, jakby buszował w sobie znanym raju. Odór smrodu jaki się unosił sponad tej kopy śmieci był odrażjący, zatem tym bardziej podziwiam ludzi, którzy w takim miejscu potrafili cokolwiek spożywać. Jednak nauczony tego, że to co dla nas jest normalne dla innych wcale nie musi być, ruszyłem bez dalszego rozkminiania tej sytuacji dalej.

W stolicy Andaluzji i Flamenco koniecznie warto przejść wzdłuż i wszeż dzielnicę La Macarena gdzie znajduje się plac Herculesa - to tam tętni całe życie tego miasta, szczególnie wieczorem i nocą. Tam też zakończyłem mój dzień z nowopoznanym Brazylijczykiem Gustavo, gdzie do wczesnych godzin porannych odwiedzaliśmy lokalne knajpki rozmawiając o sytuacji geopolitycznej i gospodarczej naszych krajów. A żeby było śmieszniej jak jeden bar zamykali, to całe towarzystwo przenosiło się do kolejnego, a następnie do jeszcze innego, aż wreszcie trafiliśmy do jakiejś zakamuflowanej, podziemnej opcji barowej, gdzie ostatnie niedobitki próbowały zakończyć swój dzień. Podsumowując Hiszpanie nie potrafią robić piwa - a obłędem już była promocja tequila + piwo do zapicia... dla głodnych wrażeń i przechyłów to musi być niezła jazda! I nie to, żebym nie spróbował ;-)

W Sewilli jest jeszcze wiele ciekawych miejsc godnych uwagi i odwiedzenia, w tym przede wszystkim katedra de Santa Maria dela Sede de Sevilla, która znajduje się przy bardzo reprezentacyjnej Av. de la Constitucion prowadzącej prosto do Plaza Nueva. Warto też odwiedzić lokalną Corridę, ogrody del Alcazar czy Plaza de la Encarnazion, gdzie stoi dość futurystyczna platforma, na którą można wejść i podziwiać Sewillę z góry. Te i jeszcze wiele innych atrakcji może odkryć każdy z Was, wybierając to miasto do zwiedzenia. Ja pojechałem tam, gdyż zawsze jak grałem z moją fantastyczną Siostrą w Eurobiznes zastanawiałem się gdzie jest ów miasto i jak ono wygląda. Teraz już wiem i polecam!!!

Last minute do Sevilli

Po pięciu dniach spędzonych w Portugalii wybrałem się dalej na południe do Hiszpanii, a konkretnie do Sewilii, skąd miałem dzień później wylot do Maroko. Nim jednak tam dotarłem, to nie obyło się bez przygód. Specjalnie wyszedłem wcześniej, aby być przed czasem na dworcu, bo jednak kawełk drogi tam był aby się dostać. Najpierw z 700 m piechotką na pociąg podmiejski, potem przesiadka na metro, gdzire trzeba było się przesiąść do innego metra, aby dotrzeć na dworzec autobusowy. Nie wiem, po prostu nie wiem jak to się stało, że uciekł mi pociąg, a następny był za pół godziny... wróciłem na przystanek autobusowy i ta sama historia... i co teraz, bilet wykupiony, a ja nie wiem jak inaczej dotrzeć... no cóż biorę taksówkę i jak na złość żadna się nie chce zatrzymać, wszystkie pełne... nie zdążę, nie ma szans, jednak jak na prawdziwego ninje przystało nie poddaje się. Wracam na przystanek kolejowy, nadjeżdża kolejka, więc kasuje bilet... Dupa, to nie kolejka a tylko światła samochodu z oddali tak wyglądały... jest i w końcu kolejka. Wsiadam i jak zwykle w tego typu sytuacjach czas się wydłuża maksymalnie, każda minuta trwa niczym godzina... szybciej, szybciej, bo mi bus zwieje. W końcu docieram do metra, chcę naładować bilet, bo tu takie zwyczaje obowiązują i co... nie ten automat, bo kolejka podmiejska ma inny, a metro inny. W końcu wbiegam na peron i co i znowu dupa, widzę tylko jak dwa czerwone punkciki znikają w ciemności tunelu. Jednak nie ma źle, następna kolejka za 4 minuty 30 sekund. Wyczekałem wsiadłem i dojechałem do kolejnego peronu, gdzie na szczęście od razu złapałem się na przesiadkę. Pełen poddenerwowania, ekstytacji i niepewności usiadłem na przeciw czarnoskórej kobiety z dwójką dzieci i jak na domiar złego te dzieci wykazały nadwyraz duże zainteresowanie moją osobą. Dobrze by było gdyby poprzestały tylko na gadaniu. Nie bo po co, przecież mozna mnie pozaczepiać, porzucać się na mnie, kopnąć, a wszystko z beztroskim uśmiechem na twarzy. A co na to ich matka? Siedziała w kącie i niewiedzieć czemu płakała... kolejna dziwna sytuacja w moim życiu. W końcu totalnie zdezorientowana zaczęła pytać ludzi gdzie jest i najbliższej stacji opuściła wagon. Mi na szczęście zostały jeszcze tylko dwie stacje do ogrodu zoologicznego przy którym miesił się ów mój nieszczęsny dworzec. Jednak sytuacja z zapłakaną kobietą i rozbrykanymi dzieciakami jakoś oderwała mnie od mojej rzeczywistości. W końcu dotarłem na właściwą sobię stację i nie wiele myśląc udałem się w kierunku najbliższego wyjścia. Oczywiście gorzej wybrać nie mogłem, bo wyszedłem po drugiej stronie ulicy, przeciwnej do dworca. Zostało 10 minut do odjazdu, zatem ryzykując mandat przebiegłem przez środek skrzyżowania i tylnym wejściem wbiegłem do hali dworca. Podchodzę do okienka, w którym miałem się przed wyjazdem odmeldować i niestety już zamknięte. podbiegam do najbliższego otwartego i pytam o autobus do Sewilii i zostaje skierowany do najbliżej stojącego. Podchodzę z biletem, a kierowca wskazuje mi autobus, który właśnie odjeżdża. No to ja w długą i niemalże rzucam się na przód tego autobusu prowokujac jego zatrzymanie. Zwyzywany przez kierowcę pokazuje bilet, a on że to nie ten tylko kolejny autobus, który stoi na końcu hali... Zdążyłem :-)

Trzy dni w Lizbonie

Przyszła kolej na opis trzech fascynujących i niezwykłych dni, jakie miałem okazję spędzić w stolicy Portugalii. Przede wszystkim słońce, słońce i jeszcze raz słońce!!! 3 dni z rzędu bezchmurne niebo, piękna pogoda, wzrost endorfin do granic możliwości, a do tego przekroczyłem kolejną granicę swojej  niemożliwości - 120 pompek i 120 brzuszków, bo dbamy nie tylko o ducha, ale i o ciało i o to w tym wszystkim chodzi!!! :-D
Zaczynając jednak od początku. Nim dotarłem do Lizbony, dzięki wskazówką mojej kuzynki w Porto znalazłem niezwykły w swej codzienności dworzec autobusowy. Z zewnątrz wygląda jak wjazd na czyjąś posesję. Nad wjazdem widnieje napis "Garagem Atlantico" i bądź tu mądry i pisz wiersze, że to właśnie dworzec autobusowy...

Droga z Porto do Lizbony zabrała mi 3 godziny z hakiem i wylądowałem na kolejnym specyficznym dworcu zlokalizowanym na przeciw ogrodu zoologicznego. Tam przesiadłem się na metro, a następnie autobus docierając tym samym do urokliwej dzielnicy Belem, gdzie zlokalizowany jest "Hostel People", miejsce mojego kolejnego postoju.
Lizbona jak na tą porę roku za dnia ciepła w nocy zimna, aczkolwiek jestem mega zadowolony, że trafiłem tutaj podczas karnawału. Ludzie tutaj są tacy otwarci, weseli, przyjaźni, każdy chętnie się zatrzyma pogawędzi. Szczególnie w dzielnicy Largo de Camoes, jeśli tutaj ktoś kiedyś będzie koniecznie należy się wybrać w tę częśc miasta nocą. Jest tutaj zlokalizowanych mnostwo fantastycznych knajpek, gdzie można posłuchać lokalnej muzyki w stylu Fado, jak również wiele ulicznych barów, gdzie można się zatopić między innymi w rytmy brazylijskie. W trakcie karnawału ludzie poprzebierani, jedni chaotycznie, inni tematycznie bawią się do rannych godzin. Atmosfera i możliwość zawarcia nowych, ciekawych znajomości sprawiaja, że chce się tutaj wrócić.

Z dodatkowych przygód jakich udało mi się tutaj doświadczyć, to spotkanie, a raczej pogawędka wzdłuż Avenue Liberdade, chyba najszerszej, a być może i najdłuższej ulicy Lizbony. Otóż idąc sobie w górę w kierunku parku Eduardo VII napotkałem kobietę z dzieckiem na ręku, która jak twierdziła pochodzi z Mozambiku, a generalnie to wykłada na Uniwersytecie w Pretorii w RPA. Przyleciała do Lizbony na konferencję naukową i pech chcial, że zagubiono jej bagaż na lotnisku, a w nim m.in. miała wszystkie karty płatnicze. ma trochę gotówki z RPA, jednak od rana chodzi i nie może znaleźć kantoru, gdzie mogłaby ją wymienić. Zapytałem dlaczego w takiej sytuacji nie poprosiła o pomoc organizatorów konferencji... Stwierdziła, że się z nimi minęła i teraz nie wie co robić. Poradziłem jej, aby się udała do narodowego banku Portugalii, gdyż tam z pewnością dokonają wymiany jej waluty i już mieliśmy się żegnać, gdy ona spytała czy może ja bym nie odkupił od niej tej waluty, a jutro o tej samej porze, w tym samym miejscu ona wróci, aby spowrotem odkupić swoje pieniądze... Myślałem, że się jej rozśmieje prosto w twarz, takiej próby oszustwa już dawno nie widziałem. Stwierdziłem, że jej nie znam i nie mogę jej zaufać, na co ona podziękowała za miłą pogawędkę w jej języku ojczystym, poczym napięcie się odwróciła i szybki krokiem odeszła w przeciwnym kierunku do mojego. To, że chciała mnie nabrać było bardziej niż oczywiste. Po pierwsze nie wyglądała na kogoś z RPA, a raczej na lokalną kobietę, po drugie jej strój nie świadczył o tym, że jest jakimś naukowcem, po trzecie jej dziecko było całe brudne, a po czwarte i najważniejsze, żeby się nie nazywało, że oceniam ludzi po wyglądzie, to w jej oczach było widać coś jakby kombinowała i niestety przekombinowała. Zatem nie ze mną te numery :-D
Zmieniając temat na bardziej przyjemny, to tego samego dnia miałem okazję i przyjemność poznać niezłą paczkę mieszkańców "Hostelu People". Urocza Brazylijka Marisa, śmieszny Hiszpan i marynarz zarazem Antonio, śmieszny i zabawny Kanadyjczyk o korzeniach włoskich Fabrizio, ja i maratończyk z Krakowa Tomek. Wszyscy tak miksowaliśmy nasze języki, że głowa mała, a śmiechu do łez przy tym było co niemiara. Takiej ekipy z kosmosu to jeszcze nigdy nie miałem. Wspólne biesiadowanie, gotowanie, żartowanie i robienie sobie kawałów... ach Ci południowcy zwariowani ludzie, a co najważniejsze ja się wśród nich doskonale odnajdywałem :-)

Kończąc opowieści z Lizbony, w której turystycznych atrakcji jest ogrom, o czym każdy z Was może się przekonać zaglądając tutaj, podpowiem tylko, że koniecznie należy odwiedzić największe oceanarium w Europie. Dopiero tutaj człowiek jest sobie w stanie uświadomić jak maluczki jest wobec życia wodnego, a raczej podwodnego, które jakby nie było stanowi 3/4 kuli ziemskiej. A żeby było śmieszniej my ludzie robimy wszystko, aby to życie wyniszczyć tylko dlatego, aby nam się żyło wygodniej i lepiej... no comment :-(

wtorek, 12 lutego 2013

Miasto pod górę, czyli smutne Porto

Nie sądziłem, że moja podróż będzie przebiegała tak szybko, że nie będę nadążał w opisywaniu moich przeżyć i wydarzeń. Momentami dzieje się tak wiele, że nie ogarniam, a kiedy znajdę już chwilę czasu aby wystukać kilka zdań, to albo złośliwość przedmiotów martwych, albo brak dostępu do Internetu mnie ograniczają. Zatem sorry, że nie zawsze wszystko jest i będzie na bieżąco, już nie wspomnę o zdjęciach, które niesposób dodać na moim sprzęcie. Jednak na koniec drogi obiecuję przygotować pełną fotorelację.
Wracając do tematu postu polecam odwiedzić/zwiedzić Porto, jest to drugie co do wielkości miasto w Portugalii (cała aglomeracja liczy ok 2,2 mln mieszkańców), znane również ze swojej świetnej drużyny piłkarskiej FC Porto, a także, a może przede wszystkim ze swojego wzmacnianego wina Porto Sandyman (20%), które powstaje z winogron zbieranych w dolinie rzeki Douro.
Do Porto dotarłem pociągiem i "wylądowałem" w samym centrum miasta na stacji Sao Bento. Po schowaniu rzeczy w przechowalni bagażu ruszyłem na zwiedzanie tego niecodziennego miasta. I tutaj niespodzianka, gdziekolwiek człowiek by się nie wybrał to praktycznie zawsze będzie miał pod górkę. Oczywiście czasami schodzi się w dół, ale tylko po to by później ponownie wspinać się w górę.
Z dworca warto udać się do Igreja de Sao Lourenco, czylli kościoła św. Wawrzyńca i katedry Porto, przed którymi znajduje się plac, skąd będziemy mieli piękny widok na miasto oraz na rzekę rozdzierające Porto na pół. Stamtąd warto zejść krętymi uliczkami, pełnych lokalnych kotów i psów żyjących ze sobą w swoistego rodzaju biosymbiozie, do podnóża dzielnicy Ribeira - jednej z najstarszych części Porto pełnej małych restauracyjek, barów, sklepów i stoisk z pamiątkami.

Tutaj warto zatrzymać się na chwilę, usiąść na brzegu rzeki i wystawić twarz do słońca oraz oddać się chwili refleksji suchając muzyki ulicznego grajka. Nad rzeką znajduje się jeden z kilku mostów łączących obie strony miasta, który jest dziełem ucznia Gustawa Eiffla tj. Teofila Seyriga, a powstał on w 1886 roku i nosi nazwę Ponte Dom Luis I potocznie zwany niebieskim mostem, chociaż jest pomalowany na szaro. Na most można się wdrapać kilkoma drogami, ja jednak postanowiłem się wspiąć przez dzielnicę cygańską, gdzie życie biegnie swoim rytmem, a przybysz przekraczający gipsy granicę czuje się jak ufoludek. Kiedy dotrze się juz na górę przejście po moście dostarcza niesamowitych wrażeń, tym bardziej, że co chwilę w obie strony kursują tramwaje, które wprawiają most w lekkie drgania. Stanowczo odradzam przechodzenie po nim osobą, które mają lęk wysokości oraz w przypadku mocnego wiatru wszelkie szale, kapelusze, czapki radzę lepiej mocno trzymać w dłoni. Jak już będziemy na moście to osiągniemy niesamowity widok na panoramę miasta Porto.
Podobnie jak w Bradze w Porto jest spora ilość kościołów, mniejszych i większych parków, małych kafejek, gdzie za 60 centów można się napić dobrej kawy, a raczej w polskim miemaniu to jest już espresso :-)
Warto zajrzeć do księgarnii zlokalizowanej przy Rua das Carmelitas, gdzie w tym dość niepozornym miejscu, jednak z wyśmienitymi wnętrzami kręcony był Harry Potter, a konkretnie sceny, kiedy Harry zaopatrywał się w nowe książki do nauki.
Wędrując po innych częściach Porto zobaczyć można równie przykre widoki co w Bradze. Większość kamienic, domów, które lata swojej świetności mają już za sobą, jest do wynajęcia lub na sprzedaż, co jest dziwne jak na centrum miasta. Potwierdza się to, że Portugalia jest w głębokim kryzysie, gdyż widać jak ludzie chodzą jacyś smutni, głęboko zamyśleni, a tak jak mi opowiadała Klara, temat kryzysu jest bardzo często poruszany w rozmowach. A w tym wszystkim na skraju placu Wolności rośnie biała magnolnia, która niczym nadzieja na lepsze jutro, z początkiem lutego już kwitła, zatem to coś optymistycznego na koniec mojej wizyty w Porto... jedziemy dalej do Lizbony :-)

Braga - miasto duchów i kościołów

Po krótkiej wizycie w Holandii poleciałem do Portugalii, w której jeszcze nigdy nie byłem. Lądowałem w Porto, jednak z lotniska pojechałem bezpośrednio do mojej kuzynki Klary, która mieszka w przepięknej Bradze. Miasto to jest niesamowite, jedno z najstarszych w Europie gdyż liczy sobie przeszło 2000 lat, rozłożone pośród gór, znane jest przede wszystkim ze sławnego klubu piłkarskiego Sporting Clube de Braga. Doprawdy warto je uwzględnić w swoich planach, jeśli ktoś będzie się wybierał w podróż po Portugalii.
Tytuł tego posta nie jest przypadkowy. W Bradze niemalże na każdym kroku są kościoły, a w centrum zlokalizowana jest katedra, bo Braga to też najstarsze miasto o twardych korzeniach religii chrześcijańskiej. Zresztą nad samym miastem na górze Bom Jesus do Monte jest kościół do którego prowadzi droga, ścieżka wykuta w kamieniu ze sporą ilością stacji w postaci kapliczek i małych fontann zbudowana bardzo symetrycznie, tak, że czy to patrząc z góry czy patrząc z dołu widok jest zachwycający. Niestety nie mam zdjęć, gdyż metodą prób i błędów te które zrobiłem przypadkiem skasowałem ucząc się obsługi nowego aparatu. W każdym razie jak już się wdrapiecie na górę - można też skorzystać z wodnej kolejki, tak nie pomyliłem się wodnej, gdyż jest ona wodą napędzana, niczym windą wjechać pod sam kościół. Widok stamtąd jest zapierający dech w piersiach. Można zobaczyć całą Bragę jak na dłoni. Powyżej kościoła jest usytuwany mały park, gdzie warto się zatrzymać na mały odpoczynek, szczególnie w okresie letnim.
Wracając do kościołów są one przeważnie w stylu barokowym aczkolwiek kiczowato wystrojone. Z tandety niektórych figur aż chce się momentami śmiać, jednak ze względu na poszanowanie religii trzeba przełknąć ślinę i z uśmiechem na twarzy iść dalej.
W ciągu dnia przez miasto przewija się sporo ludzi głównie studenci biegnący na zajęcia lub emeryci zmierzający do kościołów. Co odmienne w stosunku do Polski spotkałem się z tym wielokrotnie również na dalszych etapach moich podróży, że bez względu na porę dnia, w portugalskich kościołach zawsze ktoś jest. Widać, że katolicyzm jest tu mocno zakorzeniony, w końcu w imię Boga Portugalia czy Hiszpania zdobywały świat budując swoje imperia kolonialne.
Kończąc tego posta chciałbym jeszcze rozwinąć wątek miasta duchów. Wcześnie rano i w porze siesty nie ma tu prawie nikogo, a do tego spora część budynków, kamienic jest pusta, zamknięta, zdewastowana. Bardzo popularny jest obrazek gdzie dół domu jest wynajęty na sklep, a góra straszy pustką i zaniedbaniem. Widać, że Portugalia jest mocno dotknięta kryzysem, jednak ten wątek rozwinę już w kolejnym poście.
Klara dziękuję Ci za wspólnie spędzony czas, za pokazanie Bragi i miejsc do których bym zapewne sam nie trafił, za cenne, a raczej bezcenne wskazówki jak dalej się poruszać po Portugalii. Obrigado!!!

sobota, 9 lutego 2013

Nudne Eindhoven

Witam po dłuższej przerwie!!!
Po powrocie z Irlandii spędziłem dwa tygodnie w Polsce, z czego tydzień z moją rodziną w Karkonoszach. Poraz kolejny udowoniłem sam sobie, że niemożliwe jest możliwe. Przede wszystkim osiągnąłem swój osobisty rekord w pływaniu - 100 długości!!! Po 12 latach przerwy wpiąłem narty i tego samego dnia jeszcze zjechałem z dużego stoku!!! A na koniec wdrapałem się na Wielką Kopę, czyli najwyższy szczyt Rudaw Janowickich - 871 m.n.p.m.
To się nazywa aktywny wypoczynek. Po doświadczeniach białego szaleństwa wróciłem do rodzinnych TeGesów i mając raptem 3 dni na przepakowanie, pozałatwianie pilnych spraw urzędowych, bankowych, zdrowotnych, szykowałem się do mojej podróży, która właśnie trwa.
Moją "wędrówkę" rozpocząłem od lotu do Eindhoven, miasta Philipsa, który osiągnął swój sukces dzięki temu, że wykupił od Thomasa Edisona patent na żarówkę i zaczął ją masowo produkować. Miasto swojemu największemu pracodawcy w wywrazach uznania i podziękowania postawiło kilka pomników i popiersi, zatem w miarę często można się natknąć na obecność rodziny Philipsów w Eindhoven. I dla mnie jest to odkrycie, gdyż zawsze myślałem, że Philips to marka niemiecka...
W każdym razie miasto małe ciekawe, betonowa dżungla, niczym specjalnym się nie wyróżniająca, no może poza tym, że pełno w niej rowerów, co jest typowym widokiem w Holandii. Można zwiedzić w ostateczności, jak się ma czas między lotami, ja w każdym razie nie polecam.