czwartek, 17 stycznia 2013

Wyprawa w góry Wicklow

Góry Wicklow - niskie, bo niskie i żadne to wyzwanie dla wytrwałych taterników, alpinistów czy kolekcjonerów ośmiotysięczników, gdyż najwyższy szczyt o wdzięcznej nazwie Lugnaquilla (irlandzka nazwa to Long na Coille i oznacza "drążone z drewna") wynosi zaledwie 925 m.n.p.m. Natomiast rowerem górskim po tych górach śmiało można śmigać bez oporów i dlatego chętnie skorzystałem z tej opcji odkrywania nieznanych mi dotąd miejsc. Jako cel mojej rowerowej wyprawy obrałem jeziora Lough Bray Lower and Upper położone 30 km od centrum Dublina. U podnóża gór zdarzył mi się mały upadek, gdyż na dosyć ostrym zakręcie, przyszło mi się wywrócić. To nic że wcześniej na drodze i na znakach dużymi literami jak wół było namalowane/napisane SLOW (wolniej). Zamyślony i w głową w chmurach szybko zostałem sprowadzony na ziemię i to dosłownie. Na szczęście upadek był jak na moje umiejętności kaskaderskie w miarę kontrolowany i skończyło się tylko na kilku zadrapaniach i siniakach, co prawie pokrzyżowało moje dalsze plany podróży.
Rozważając powrót do domu i opatrzenie zadrapań a dalszą drogę, wybrałem to drugie, gdyż dla wojowników ninja nie ma odwrotów. Pozbierałem się szybko z drogi na wypadek gdyby jakiś samochód nie zauważył mnie leżącego na drodze, otrzepałem się i ruszyłem w dalszą część mojej ekspedycji. I powiem Wam nie żałuje, bo naprawdę warto było. Z gór można było zobaczyć panoramę całego Dublina i okolicznych wiosek - miasto jak na patelni, jak na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie zdala od pędzącej cywilizacji.
Tak sobie jadąc w totalnej ciszy... no może nie do końca w zupełnej ciszy, gdyż co jakiś czas przejeżdżał wielokonny "rumak" na czterech kołach, człowiek czuł bliskość natury. Widoki niesamowite - góry lekko opruszone śniegiem, zamarłe pola lawendowe (ciekawe jak one latem wyglądają?), gdzie niegdzie pasące się owce, krowy i kozy... i ta cisza wokół ciebie - nic więcej do szczęścia nie trzeba było.
Z wiatrem we włosach i szumem ścierających się opon o asfalt dotarłem do Glencree. Zmarznięty, głodny, brudny i spocony myślałem juz o porzuceniu dalszej podróży... nie, nie dam rady, przecież to jeszcze kawał drogi, najwyższy czas zawrócić i wracać do domu... Bliski poddania się przypomniałem sobie, że przecież dla mnie nie ma rzeczy niemozliwych, że nie po to obrałem cel tej wyprawy, aby teraz z niego rezygnować nieosiągnowszy go - tak być nie może. Resztkami sił zmobilizowałem się do dalszej drogi i jak się okazało długo nie musiałem czekać, gdyż niecałe 2 kilometry dalej dotarłem do jezior, które tak bardzo pragnąłem zobaczyć. Nagroda za wytrwałość była w zasięgu ręki i... okazało się, że jeziora to teren prywatny, zakaz wchodzenia, łowienia i pływania... no nie, nie może tak być, to chyba jakiś żart?! To ja taki kawał drogi pod górę, wymęczony, wyczerpany i nie mogę zobaczyć tych wspaniałych jezior!!! Dla ninji nie ma rzeczy niemożliwych. Schowałem rower w krzakach i ruszyłem odkryć to co zakazane, to co ktoś postanowił uczynić swoją prywatą - zresztą kto na takie rzeczy zezwala... Wdrapując się po skałkach, chodząc po mokradłach niszcząc przy okazji moje ulubione buty dotarłem do celu i zobaczyłem Lugnaquilla w całej okazałości i pewnie Was nie zaskoczę pisząc, że naprawdę warto było ;-)


czwartek, 10 stycznia 2013

The Capital of Europe Culture - Derry/Londonderry 2013

Irlandia - zwiedzania dalszy ciąg. Tym razem podążyłem na północ Zielonej Wyspy w kierunku Irlandii Północnej do London Derry. Po drodze miałem krótkie przystanki w Sligo i Donegal - małe i urokliwe miasteczka, do których warto zajrzeć, niemniej jednak noclegów w nich nie polecam, chyba że zamieszkać tutaj na emeryturze. Po drodze mijałem przepiękne krajobrazy ponownie mnóstwo pastwisk i łąk, pagórków, gór i przełęczy. Widoki, które na długo pozostaną w mej pamięci, oby do samego końca.
Późnym popołudniem dotarłem na autobusowy dworzec centralny ulokowany przy samym centrum miasta. Dworzec był pełen młodzieży wracającej ze szkół. Ludzie zadowoleni, uśmiechnięci, pełni energii i chętni do bezinteresownej pomocy. Każdy zapytany o drogę przechodzień z niespodziewaną serdecznością dzieli się wskazówkami i co dziwne nie zatrzymują się tylko aby wskazać poszukiwane miejsce, ale też dopytują co Cię tutaj sprowadza, co warto zobaczyć, skąd jesteś...
Zatem pamiętajcie jeśli kiedykolwiek wylądujecie w tym mieście, jeśli chcecie już spytać o drogę to zarezerwujcie sobie conajmniej 5 minut na uroczą pogawędkę.
Parę słów o London-Derry - miasto zostało ustanowione w 1613 roku i do samego Derry zostało dopisane London, aby tym samym wzmocnić akcent, iż miasto to przynależy do korony brytyjskiej. Położone nad rzeką Foyle jest drugim co do wielkości w Północnej Irlandii oraz czwartym na całej wyspie (nieco większe od Galway 85 tys. mieszkańców).

Miasto słynie z tego, że głównie tutaj odbywały się starcia pomiędzy protestantami a katolikami, i tak jest niestety po dzień dzisiejszy. Ów niesnaski trwają od 1689 roku, kiedy to katolicy zaatakowali protestantów, których uratowały przed zagładą mury miasta - i jest to warte uwagi, są to jedne z niewielu murów, które w całości przetrwały do czasów współczesnych. "Stare miasto" można zatem obejść w ciągu 20 minut, a przy okazji zobaczyć panoramę pozostałych części miasta.
Pomimo iż Derry pretenduje do bycia miastem wolnych praw obywatelskich, to nadal jest problem z ustaleniem jednej wspólnej nazwy dochodzi do tego typu sytuacji, że w okół miasta nie ma tablic informacyjnych, gdyż ludzie je non-stop wyrywali lub niszczyli. Ogólnie panuje spokój i wszyscy są życzliwi, jednak nigdy nie wiadomo kiedy dawne, uśpione konflikty zostaną wyciągnięte na światło dzienne. Najgorszy okres to przełom lat 70-tych, kiedy to na ulicach rządziło wojsko i policja przez co nieraz zaogniało sytuację i dochodziło do śmiertelnych starć po obydwu stronach. Punktem kulminacyjnym była tzw. "krwawa niedziela" 30 stycznia 1972 roku - wówczas wojsko zaatakowało katolicką dzielnicę Bogside podczas marszu o wolność praw cywilnych - zginęło wówczas 14 nieuzbrojonych osób, a 13 zostało rannych. Spory udało się dopiero załagodzić na przełomie lat 80-tych i 90-tych m.in. poprzez takie działania jak podawanie na przemian na rozkładach jazdy autobusów co drugi dzień nazw Derry i Londonderry - w ramach poszukiwania złotego środka.
Ważną aczkolwiek również zabarwioną politycznie atrakcją miasta sa murale. W zdluż ulicy Rossville Street można napotkać niemalże na każdej ścianie olbrzymie malunki nawołujące do zaprzestania walk i do pokoju.
Historia tego miasta pokazuje jak łatwo można popaść w konflikt z powodów wyznaniowych, a jednocześnie, iż mimo wielu różnic można żyć obok siebie i budować wspólną przyszłość.

środa, 9 stycznia 2013

The Cliffs of Moher

Dzisiaj wybrałem się do jednego z najbardziej polecanych, a do tego najbardziej urokliwych miejsc jakim są Moherowe Klify - jeden z kandydatów na 7 cud świata, co wcale nie dziwi (zdjęcia znajdziecie we właściwej zakładce, jednak nie wcześniej jak po moim powrocie - zatem cierpliwości proszę). Dość nietypowo jak dla mnie postanowiłem skorzystać z objazdówki autokarowej i doprawdy warto było. Wycieczka rozpoczęła się o 10-tej rano. Autokar pełen podróżników głodnych nowych miejsc i wrażeń ruszył w stronę Klifów. Usiadłem obok meksykani o imieniu Maria, którą poznałem dzień wcześniej w hostelu, a z którą to mieszkałem we wspólnym pokoju. Byłem zdziwiony, że jedzie oglądać klify, skoro dzień wcześniej mi o nich opowiadała i sama polecała skorzystać z opcji objazdówki busem. Więc spytałem czy tak się jej podobało, że zamierza powtórzyć tą trasę - i w tej chwili rozległ się okrzyk "Please stop the bus". Maria wysiadła, bo jak się okazało, myślała, że jedzie do Dublina... i w ten sposób resztę wycieczki jechałem z pustym siedzeniem obok.
Najważniejsze jednak, że była fantastyczna, słoneczna pogoda i pełen pozytywnej energii przewodnik. Nic więcej do szczęścia nie potrzeba było. Droga do tego niezwykłego miejsca wiodła przez szereg małych wiosek o starej, tradycyjnej zabudowie, gdzie dachy wielu domostw nadal pokryte są strzechą lub kamiennymi dachówkami. Po między tymi wioskami wyciągniętymi rodem z średniowiecza, ba niektóre rzeczywiście pochodziły z wieków średnich, mijaliśmy mnóstwo łąk, pastwisk, wzgórz i wzniesień, momentami czując się jak na roll-casterze. Na łąkach pasły się owce, krowy, konie i może dziwnie by zabrzmiało, że osły, bo rzeczywiście też były, ale wrażenie robiły... lamy. Kto by się spodziewał, co jednak potwierdza ogólny światopogląd, że Irlandia to kraj iście rolniczy, a oglądane obrazki tylko to potwierdzały. Wszędzie pełno zieleni mimo styczniowej, zimowej pory roku. Co jakiś czas pojawiały się małe zamki, które tutaj nazywane są domami z wieżami (Towers Houses), co wcale nie dziwi, gdyż tak wyglądają. Widoki momentami potrafiły zabrać dech w piersi i zrobić wow. Jednak prawdziwe łał to można dopiero zrobić po przybyciu na klify - istny cud natury!!!

Jeśli ktoś jeszcze nie odwiedził Irlandii to szczerze polecam. Jednak będę zachęcał do zwiedzenia szczególnie zachodniej części tego państwa, gdzie można odnaleźć wiele miejsc wolnych od miejskiej urbanistyki i zgiełku przeludnionych ulic, a pełne dzieł, które stworzyła i namalowała sama przyroda.

Galway i Kinlay Hostel

Galway to jedno z najstarszych miast w zachodniej Irlandii, które istnieje od początku XII wieku, a jego nazwa od słowa "kamienny". Na dzień dzisiejszy miasto liczy nieco ponad 75 tys. mieszkańców (nieco większe TeGesy), w tym również spory odsetek polskich emigrantów. Podobnie jak w Dublinie język polski da się słyszeć niemalże na każdym kroku.

Obecnie miasto nie jest zbyt ciekawe, mimo iż jest to jedno z najbardziej i najszybciej rozwijających się miast Irlandii. Poza główną ulicą William Street (zwaną potocznie ulicą sklepów) and Eye Squere nie ma tu zbyt wiele ciekawych atrakcji do zwiedzania. Całe miasto można obejść w ciągu godziny, a pozostały czas raczej spędzić w jednym z wielu lokalnych pubów.
Wrażenie natomiast robi tutejsza katedra Najświętszej Marii Panny i Św. Mikołaja zbudowana w 1965 roku na planie krzyża. Katedra robi wrażenie, nie dość że góruje na tle panoramy miasta, to jeszcze wygląda rodem z średniowiecza. Warto do niej zajrzeć, gdyż ołtarz charakterystycznie dla tego typu budowli (dla wielu z nas jest to widok niecodzienny), ulokowany jest na samym środku katedry. Tak więc wierni podczas mszy siedzą przodem do tyłu księdza celebrującego obrządek sakralny.
Polecam zatrzymać się w hostelu Kinlay House. Przy samym wejściu jest recepcja, która wygląda jak akwarium, w której nota bene jest prawdziwe akwarium. Obsługa bardzo miła i pomocna. Za akwarium znajduje się ogólne pomieszczenie nazwijmy je living room, gdzie znajdują się wygodne kanapy i siedziska, stoły i fotele, stanowiska z komputerami i drewniana budka telefoniczna. W jednym rogu stoi pianino oraz takie instrumenty muzyczne jak gitary i bębny. Generalnie wszystko aby móc się zrelaksować i jednocześnie skontaktować ze światem. Wieczorem w miejscu tym tworzy się globalna wioska, gdyż wszyscy podróżnicy z różnych stron świata przychodzą i dzielą się swoimi przeżyciami. Momentami tworzą się otwarte kółka dyskusyjne, do których w każdej chwili można się przyłączyć. Ciekawi ludzie, ciekawe tematy, mile spędzony czas do późnych godzin nocnych, a czasem wręcz porannych...
Przy stosunkowo niskiej cenie 10 EUR za dobę ze śniadaniem, w pokoju 8-mo osobowym, warunki pobytu są całkiem komfortowe. Materac wygodny, świeża pościel, czysto i spokojnie. To w części sypialnej. Aby dostać się do sypialni trzeba przejść przez jadalnię, która jest dostępna dla gości cały czas i w pełni wyposażona.
Największe wrażenie w tym miejscu robi jedna ściana z foto tapetą, na której spisane jest to co w życiu każdego z nas powinno mieć istotne znaczenie... najważniejsze to robić to co się kocha z pasją ;-)
Prawie, że zrobiłem reklamę temu miejscu, jednak chciałem oddać choć trochę jego klimatu, a potwierdzeniem tego jest w miesiąc w miesiąc przyznawana nagroda na najlepszy hostel w Galway. Zatem jeśli kiedykolwiek ktoś z Was znajdzie się w tym mało urokliwym mieście zachęcam do zakwaterowania się w tym niezwykłym miejscu.

poniedziałek, 7 stycznia 2013

Podróż do Galway...

To chyba pierwszy poniedziałek odkąd pamiętam, kiedy rano chciało mi się wstać i ruszyć do boju. Pełen zapału i niespożytej energii ruszyłem w kierunku zachodniej części Irlandii do Galway. Po skromny śniadaniu składającym się z tosta z jajkiem na wpółtwardo, wpółmiękko oraz dopakowaniu ostatnich rzeczy, w mroku udałem się na stację LUAS-a (dubliński tramwaj podmiejski, posiadający aż 2 linie, które to ze sobą się nie łączą). Tak dotarłem do centrum miasta, które o tej porze dopiero się rozbudza. Chodniki mokre od deszczu, wszędzie unoszący się zapach świeżo parzonej kawy i tłumy ludzi. Jedno wielkie mrowisko ludzi pędzących we wszystkich kierunkach. Ludzi wymijających się i wpadających na siebie. Ludzi świeżych, pachnących perfufami, ludzi z zapuchniętymi oczami, którzy jeszcze nierozstali się z snem ubiegłej nocy lub nie zdążyli wytrzeźwieć po zakrapianym weekendzie. Ludzi pędzących do pracy, szkoły, do swoich obowiązków. Ludzi wszelkiej maści etnicznej i kulturowej, gdyż Dublin jakby nie patrzeć to taki mały tygielek świata.
Zaopatrzywszy się w kubek gorącej kawy oraz najnowszą gazetę codzienną ruszyłem na przystanek, skąd odjeżdżają busy we wszystkie strony Eire. Okazało się, że linia busu, z którego usług chciałem skorzystać, nie jest obsługiwana przez dworzec centralny. W lekkiej panice zacząłem poszukiwać właściwego przystanku, zatrzymując tych pędzących ludzi. Nikt nic nie wie, nie powie, aa na dworcu nie chcą udzielić informacji, bo to konkurencja. Jest godz. 9.08, a mój bus odjeżdża o 9.15 i co teraz... Na szczęście mam mini laptopa. W Irlandii dostęp do netu jest na każdym kroku. Odpalam laptopa na dworcu już 10 po dziewiątej, czas ucieka, loguję się i szukam na stronie i mapie, udało się... autobus odchodzi po przeciwnej stronie rzeki Liffly, patrzę na zegar jest 9.12 - zdążę czy nie zdążę oto jest pytanie?? Niewiele myśląc biegiem na przełaj gonie się z uciekającym czasem. Nie patrząc na znaki i światła (uwielbiam cię Irlandio za to, że można tutaj biegać na czerwonym świetle i nikt za to nie może wlepić ci mandatu) dobiegam do miejsca odjazdu. Zdążyłem. Kupiłem bilet i ruszyłem ku zachodnim wybrzeżom Zielonej Wyspy zobaczyć klify i wyspy Aran...
A... i na pokładzie autobusu też jest Internet, dlatego mogłem właśnie opublikować ten post.
Pozdrawiam z drogi do Galway.

wtorek, 1 stycznia 2013

Sylwester z baranami...

Nie każdy mógł przeżyć takie rozpoczęcie roku, a warto. Wysoko w górach Wicklow (szkoda że są tak niskie), pośród łąk i pól, razem z moją Siostrą i jej facetem postanowiliśmy dokładnie o północy zobaczyć panoramę Dublina i okolic wraz rozbłysk noworocznych fajerwerków. Widok był imponujący, aczkolwiek ilość sztucznych ognii nie zachwyciła... widać w Irlandii jest kryzys. W porównaniu do Sydney, które co roku zachwyca cały świat swymi pokazami niesamowitych fajerwerków i iluminacji świetlnych, Dublin wypadł blado.
Nie o tym jednak chciałem się rozpisywać, a o baranach z tematu. W oczekiwaniu na rozbłysk fleszy na niebie stanęliśmy przy murku, za którym pasło się stado owiec i baranów... zarówno my, jak i te zwięrzęta zdziwieni byliśmy swoim widokiem i obecnością. Zaczęliśmy się na siebie głupio w milczeniu patrzeć, jakby jedna i druga strona zobaczyła ufo... i tak w tej ciszy dotrwaliśmy Nowego Roku 2013 i wiecie co sobie pomyślałem... że i tak te biedne stworzenia czeka tylko jeden los... po wyeksploatowaniu z mleka i sera skończą na naszych stołach - smacznego!
Baran w astrologicznym języku oznacza wynurzanie się Słońca z zimowego mroku. Był również uznawany za świadka narodzenia świata i najlepszą gwiazdę. Dlatego warto ten znak odebrać symbolicznie jako impuls do porzucenia obawy przed tym co nowe i wprowadzenie pozytywnych zmian do naszego życia - Happy New Year 2013!!!