poniedziałek, 18 marca 2013

Mroczna Transylwania, czyli lądujemy w Cluj-Napoca

W Transylwanii wylądowałem o 1-szej w nocy. Publicznego transportu o tej porze brak, a taksówkarze a i chętnie podwiozą za 10 EUR. Nie mając przy sobie żadnego RON-a, a raczej żadnej lei (lokalna waluta) i nie chcąc czekać do 5.30 rano na pierwszego busa zdecydowałem się na pieszą wycieczkę z lotniska do centrum miasta. Dystans dzielący mnie od hostelu wynosił ledwie 7 km, zatem pomyślałem sobie, że to będzie pestka dla mnie. Z początku poczułem się jak w latach 80-tych na wsi Brynica, u mojej babci Heli. Zabudowa domów ciągnących się wzdłuż ulicy, poodgradzanych różnej kombinacji płotami, gdzie praktycznie za każdym warował mniej lub bardziej groźny pies. Oczywiście była też spora różnica, gdyż tutaj zamiast wąskiej, dwukierunkowej drogi, była czteropasmowa ulica, a do tego babciną wieś można było pokonać w ciągu 10 minut, a tutaj końca nie było widać...
Mimo wszystko, z duszą na ramieniu, mijany co jakiś czas przez taksówki, które co chwilę się zatrzymywały chcąc mnie podwieźć, a czasem przez samotnie patrolujący drogę radiowóz raźno maszerowałem. W chłodzie, ciemności nocy, wśród ujadania psów, które czujnie pilnowały gospodarstw usytuowanych wzdłuż drogi i coraz wywoływały serię ujadania samotnie szedłem, gdyż poza mną nie było żadnej żywej duszy.
Po ponad godzinie drogi zabudowania wiejskie przerodziły się w istne blokowiska. Kolejny klimat komuny w postaci szarych, kilkunastopiętrowych bloków wyrósł niczym spod ziemi. I wtedy pech chciał, że źle nadepnąłem na krzywą płytkę chodnika i podeszwa w moim bucie pękła w tak niefortunny sposób, że wybiła się wenętrzna część buta, która zaczęła mi się wbijać wśródstopie. Mając ograniczone ruchy, gdyż buta nie szło od tak sobie naprawić, drobnymi krokami człapałem do centrum Cluj-Napoca (czyt. Kluż-Napoka), gdzie zlokalizowany był mój hostel "Transylvania".
Przemarznięty, kulawy i dosyć już wymęczony za pierwszym razem minąłem budynek, gdzie mieścił się hostel. Koniec końców odnalazłem go i tylko już się "modliłem", aby o 3ciej rano ktoś mnie wpuścił... udało się! Wpóścili mnie, poczętowali gorącą herbatą, ba nawet dostałem od razu ciepłe łóżko...
Następnego dnia, a raczej tego samego tylko później, ruszyłem na zwiedzanie miasta. Ponieważ nic od poprzedniego dnia nie miałem okazji przełknąć, pierwsze kroki skierowałem do zarekomendowanej przez obsługę hostelu restauracji. Klimat knajpki zlokalizowanej w podziemiach mini centrum handlowego był iście oryginalny. Coś w stylu regionalnej wiejskiej zagrody. Kartę dostałem po angielsku i bardzo mnie zainteresowała zupa z mięsem wołowym ze śmietaną i czosnkiem. Jakież zdziwienie na mojej twarzy zapanowało, kiedy dostałem po prostu flaczki... mimo iż tego typu rzeczy nie jadam, to tym razem z głodu przełamałem się i nawet zjadłem je ze smakiem :-)
Samo miasto, a raczej starówka przypomina skrzyżowanie Lublina z Lwowem. Kto był w tych miastach może trochę poczuć klimat. Generalnie jest to miasto uniwersyteckie, drugie co do wielkości w Rumunii. Zatem też na ulicach można spotkać sporą ilość młodzieży i praktycznie każdy gorzej lub lepiej zna język angielski i bardzo chętnie chce się popisać jego znajomością. Z atrakcji miejskich polecam przejść się parkiem miejskim oraz powspinać się po okolicznych pagórkach, skąd można zobaczyć piękną panoramę miasta. Mnie nie wiedzieć czemu ujął lokalny cmentarz, który przeszedłem wzdłuż i wszerz... zawsze to coś innego.
Podczas mojego pobytu w stolicy Transylwanii postanowiłem pójść na basen. W tym celu udałem się do uniwersyteckiego kompleksu sportowego zlokalizowanego niedaleko niedawno wybudowanego stadionu. Nie sądziłem, że trafię na basen z olimpijskimi wymiarami, czyli 50 metrów długości. Jeszcze nigdy w takim nie pływałem. W pierwszym momencie ogarnął mnie szok i niedowierzanie oraz myśl, że przecież ja chyba nie dam rady przepłynąć tego za pierwszym razem... oczywiście dałem radę, ba tak się rozkręciłem, że pływałem niczym wydra coraz mijając Rumunów, którzy raczej rekreacyjnie aniżeli sportowo tu pływali. Oczywiście nie mogło się to skończyć bez dodatkowych emocji. Po tym jak już się wypluskałem i chciałem otworzyć szafkę z moimi rzeczami, okazało się że nie mam kluczyka, który wcześniej był przytwierdzony do paska. Na szczęście pozostał numerek, który pozwolił na identyfikację kluczyka zapasowego. Pani w recepcji wysypała z worka 1000 kluczyków i zaczęły się poszukiwania tego właściwego. Na szczęście nie trwało to dłużej niż 5 minut. W każdym razie komu jak komu, ale tylko mnie takie rzeczy mogą się przytrafić ;-)

poniedziałek, 11 marca 2013

Deszczowa Walencja

I nastąpił ten smutny dzień kiedy nasza wspólna wyprawa dobiegła końca. Jakby nie było trochę się zżyliśmy z Dannym podczas wspólnych wojarzy i wspólnego podbijania Maroka i Hiszpani. Pożegnaliśmy się bez zbędnych słów, po prostu trzymaj się stary i do znowu :-)
Do Walencji udałem się tanimi liniami lotniczymi i to fakt udało mi się zdobyć bilet za 20 EUR. Dzięki temu mogłem zwiedzić dosyć sporej wielkości lotnisko w Maladze i muszę przyznać, że robi olbrzymie wrażenie. Na szczęście wszelkie znaki są tam na tyle czytelne, że nie sposób się było zgubić.
W Walencji wylądowałem niecałą godzinę później. Po wyjściu z terminalu zacząłem od poszukiwania busu i zdziwił mnie fakt, że poza mną tylko jedna parka jeszcze na niego czekała. Tak jakby to był jakiś archaizm przemieszczanie się lokalnymi busami. Oczywiście można skorzystać z metra, którego linia jest tutaj bezpośrednio poprowadzona, jednak ta atrakcja jest dosyć droga jak na budżet backpakersa, bo to wydatek rzędu 5 EUR. Mi na szczęście udało się dotrzeć do centrum za 1,45 EUR, szkoda tylko że mój hostel był zlokalizowany po przeciwnej stronie starówki, a na zegarach było już grubo po 23-ciej.
Zatem samotnie wędrowałem po nowym, nieznanym mieście, gdzie jak mi się wtedy zdawało, co chwilę natrafiałem na publiczne mapy pokazujące gdzie się obecnie znajduję.
Hostel o wdzięcznej nazwie "Low Cost Valencia" zrobił na mnie dosyć osobliwe wrażenie. Takiego wystroju już dawno nie widzialem, o ile w ogóle. To tak jakby pomieszać różne style, gdzie pośród wszystkiego górował klimat indyjski z Buddą na czele... choćby dlatego warto było się tam zatrzymać, aczkolwiek trzeba przyznać, że obsługa była bardzo miła i pomocna we wszystkich kwestiach. Tam też miałem możliwość poznać grupę amerykańskich i norweskich studentów, z którymi podczas wieczornych rozmów mieliśmy okazję porozmawiać o zmieniających się kulturach i wymienić doświadczenia na polu kultury.
Następnego dnia o poranku postanowiłem się zaopatrzyć w jakiś prowiant, gdyż samym powietrzem człowiek nie wyżyje. Na początku tylko kropiło. W drodze do supermarketu zboczyłem z mojej drogi na małą czarną i wtedy zaczął się mój koszmar... Po szybkiej kawie postanowiłem trochę "zaoszczędzić" drogi do supermarketu, gdyż zaczęło coraz mocniej padać. Pech chciał, że nie miałem przy sobie mapy. I zacząłem błądzić, krążyć, a w tym czasie mały deszczyk przemienił się w ścianę wodną. W ciągu kilku minut byłem prawie cały mokry, a do tego moje buty zaczęły przeciekać. I tak krążyłem przez następne 1,5 h przemoknięty do ostatniej nitki, a zamiast butów miałem zalane kajaki. I wtem nagle, niczym objawienie wpadłem na ów market, którego szukałem. Myślałem, że moje problemy się skończyły, zrobiłem zakupy, a to był dopiero początek mojej przygody. Byłem pewien gdzie jestem i pewien tego, że dobrze znam kierunek drogi powrotnej. Otóż myliłem się!!! W strógach deszczu i zalanych ulic zacząłem ponownie błądzić, nie raz chodząc w kółko. Czułem się jak w jakimś labiryncie, z którego nie ma wyjścia. Zacząłem szukać map, tych publicznych, i jak na złość na żadną nie potrafiłem natrafić. Zziębnięty, mokry od stóp do głowy, z zalanymi zakupami, pełen złości a zarazem bezradności wykrzyczałem do nieba: "I co jeszcze gorszego może mnie spotkać!!!" i tutaj, nie żartuję, i nie piszę tego aby podsycić moją opowieść, wzbogacić literacko moje wypociny... nastąpił grom i zaczęła się burza!!! W końcu po dwóch godzinach błąkania się i na skraju obłąkania nie wiem jakim cudem dotarłem do hostelu i przez półgodziny dochodziłem do siebie, a przez kolejne dwa dni słuszyłem ubrania i buty...
Trzeciego dnia deszcze ustały, a niebo stało się całkowicie czyste, a słońce rozbłysło na powrót. Jak to w życiu, tak i po każdej burzy, nastąpiła piękna pogoda. Wtedy udało mi się zwiedzić wspaniałą Walencję, tym razem przy użyciu mapy.
Konkluzje na koniec... nie rzucajmy niepotrzebnych słów na wiatr, bo niewiadomo gdzie on je poniesie... jeśli nie znasz miasta, zawsze miej przy sobie mapę ;-)

niedziela, 10 marca 2013

Malaga i słoneczna Costa del Sol

Malaga podobnie jak Marbella powstała na zgliszczach podbitego miasta mauretańskiego i tutaj również wykorzystano meczet jak i medynę do tego aby zorganizować iście chrześcijańskie miasto. Imponujące wrażenie robi tutejsza katedra, która budowana przez kilka wieków nie została dokończona, a przede wszystkim brakuje jej jednej z dwóch planowanych pierwotnie wieży. Wnętrza katedry są olbrzymie, a konkretniej spełniają swoje podstawowe zadanie, czyli by ludzie czuli się maluczcy wobec bezkresnych sił niebieskich... zatem można tu zrobic nie jedno łał! Warto również zwrócić uwagę na drewniane stalle, których wykończenia są godne dłuta największych mistrzów rzeźbiarskich.
Starówka to obecnie poplątanie dawnych wieków, lat z współczesnością, zatem za każdymrogiem można na trafić na coś ciekawego. Nieopodal katedry mieści się muzeum genialnego Picassa, gdzie udało się mi i Dannemu wbić na darmowe zwiedzanie - w niedziele od godz. 18-tej do 20-tej wstęp jest wolny. Fakt trzeba było odczekać pół godziny w 0,5 kilometrowej kolejce, jednak dla prac Picassa warto było, tym bardziej, że poza mniej lub bardziej znanymi obrazami, można też zobaczyć jego rzeźby, projekty, prace ceramiczne. Dlatego jeśli ktoś tutaj zawita, warto się pokusić odwiedzić to muzeum.
Z atrakcji turystycznych godne polecenia są również ruiny rzymskiej/mauretańskiej twierdzy Alcazaba oraz zlokalizowanego ponad nią zamku Gibralfaro, skąd roztacza się niesamowity widok na panoramę miasta, góry, plażę oraz port rybacko-handlowo-paseżersko-wojskowy. Chodząc po starych murach można sobie wyobrazić jak niegdyś strażnicy pełnili swoją wartę, a że zamek zlokalizowany jest na górze, która wygląda jakby wyrosła w centrum miasta, to widnokrąg i horyzonty są tym bardziej ciekawe.
W jeden z ostatnich dni naszej wspólnej przygody postanowiliśmy się z moim amerykańskim kamratem wybrać na przejażdżkę rowerową. W tym celu udaliśmy się do wypożyczalni rowerów aby zdobyć dostęp do jednośladów i ruszyliśmy na Costa del Sol.
Wyobraźcie sobie to luty za oknami śnieg, ciemno i ponuro... a na wybrzeżu hiszpańskiej Andaluzji +25 stopni, błękitne niebo bez ani jednej chmurki, słoneczko przyjemnie przygrzewa, wiatr we włosach i beztroska jazda rowerem... to było tak niewiarygodnie relaksujące i odprężające do momentu... kiedy sobie uświadomiłem, że nie mam telefonu i wtedy zrodziło się pytanie, czy ja go ze sobą zabierałem, a jeśli tak to gdzie on teraz jest?!
Na szczęście telefon został w hostelu i o to właśnie chodzi, aby czasem totalnie odciąć się od świata i spędzić dzień na totalnym luzie :-)
Dzień zakończyliśmy przemierzając miasto z "turbocolą" z dodatkiem Havana Club, który to Danny smakował pierwszy raz, gdyż wiadomo w U.S.A. mają embargo na produkty z Kuby. I tak powoli nasza wspólna droga zmierzała ku końcowi.
A na koniec zostawiłem najlepsze. Mój towarzysz drogi postanowił zjeść na śniadanie smażony bekon. Niestety w żadnym sklepie nie namierzył boczku, aby mógł sobie go zeskwarzyć na patelni. I co zrobił nasz amerykański amigo... kupił najlepszej jakości hiszpańską szynkę Jamon, czyli tutejszy lokalny przysmak. Dodam tylko, że jest to rodzaj szynki długodojrzewającej odznaczającej się kruchością i swoimi delikatesowymi walorami smakowymi. Kolega Danny nawet się nieco zdziwił, że każdy plasterek był oddzielany folią od poprzedniego, co mu nie przeszkodziło dokonać tego "świętokradztwa" i usmażeniu tej wyjątkowej szynki. Napiszę tylko tyle, że w kuchni było tak szaro, że w pewnym momencie przybiegł własciciel hostelu sprawdzić czy się coś nie pali... Danny w każdym razie docenił walory Jamon, gdyż stwierdził, że lepszego bekonu na świecie jeszcze nie jadł :-D

Marbella-Malaga-Marbella

Naszym kolejnym etapem podróży była Malaga. Nie wiem czemu, ale zawsze chciałem tam pojechać. Może dlatego, że zawsze lubiłem te cukierki Malagi z Wawla, może dlatego, że mnie zawsze ich nazwa tak fascynowała... i dzięki temu dotarłem do kolejnego niesamowitego miasta narodzin Picassa, którego cenię, podziwiam i szanuje :-)
Niestety, drugiego dnia naszego pobytu w Maladze odkryłem, że zgubiłem moją pamięć zewnętrzną z komputera, gdzie poza zgromadzonymi dotychczas zrobionymi zdjęciami, także jest mnóstwo istotnych informacji dot. mojej skromnej osoby...
I zaczęło się szaleńcze poszukiwanie tego dysku pełnego danych. Plecak dwa razy do góry nogami przewróciłem sprawdzając wszystkie kieszenie i kieszonki. Następnie udaliśmy się z Dannym do Maca gdzie był dostęp do WiFi aby wysłać maila z zapytaniem do pensjonatu Aduar, gddzie nocowaliśmy w Marbelli, czy czasem nie znaleziono tam jakiś rzeczy po naszej bytności i... cisza, bo jak się okazało potem, nie wiedzieć czemu moja poczta nie wysłała tej wiadomości...
Z głową pełną różnych myśli począwszy od tego gdzie mogłem zostawić ów nieszczęsne urządzenie, aż po to jak ktoś skrzętnie może wykorzystać moje dane i ile problemów z tego może wyniknąć, wróciliśmy z Dannym do naszego hostelu. Tam akurat wpadliśmy na sprzątającą nasz pokój przemiłą i sympatyczną Hiszpankę, która opowiadała jak to ludzie w różnych, dziwnych miejscach chowają rzeczy... i wtedy nastąpiło jakby olśnienie!!! Przecież chowałem ów pamięć pod materacem w Marbelli!!! Ludzka pamięć jest zawodna, a może za dużo wina z puszki ;-)
Nie czekając na odpowiedź na maila, który nie wyszedł, odnalazłem pełne dane kontaktowe i zadzwoniłem do pensjonatu. Pani od razu zakomunikowała, że nikt nic nie znalazł, ja jednak usilnie namawiałem ją, aby jeszcze sprawdzić pod materacem. W końcu udało mi się ją przekonać i powiedziała, abym oddzwonił za 15 minut. Dzwoniłem juz po 10 minutach i przez kolejne półgodziny nikt nie odbierał... pełen obaw i nadziei w końcu udało mi się dodzwonić i... tak jest, znalazła się moja zguba!!!
Zatem nic tylko szybko na dworzec i jazda do Marbelli, a do tego na pokładzie autobusu był dostęp do neta, więc czas można było czymś zabić. Po 45 minutach byłem na miejscu i miałem raptem pół godziny, aby dotrzeć do centrum miasta, odebrać moją własność i zdąrzyć na autobus powrotny. Nie wiem jak to zrobiłem, ale zdążyłem dobiec, wziąć "moją pamięć", a w drodze powrotnej zrobić drobne zakupy (bo z tych nerwów od rana nic nie jadłem), wrócić na dworzec, kupić bilet do Malagii, skorzystać z toalety, zjeść ciastko i wsiąść do autobusu powrotnego... i wtedy odkryłem, że nie mam futerału z mojego laptopa!!!
No tak byłem pochłonięty tym, że znalazła się "moja pamięć", iż zapomniałem wziąć ów etui z autobusu, którym jechałem w stronę Marbelli. Nie wiem czy to złośliwość natury, czy aby coś się odnalazło musi się coś zgubić, wkurzony na własną niefrasobliwość wróciłem do Malagi. Jednak jak przystało na prawdziwego ninje podróżnika podszedłem do okienka, gdzie uprzednio kupowałem bilet dopytać, czy aby nikt takiego pokrowca nie oddał. I nie wiem jak to zrobiłem... sympatyczna pani w okienku nie znała angielskiego, a ja ni w ząb hiszpańskiego. Zaczęły się istne kalambury. Pewnie gdy ktoś obserwował to z boku pomyślał, że niezły wariat parodiuje niewiadomo co. A mimo to udało mi się porozumieć na  migi i pani doskonale zrozumiała o co chodzi. Następnie wykonała kilka telefonów i poleciła mi przyjść po moją już kolejną zgubę za godzinę, bo wtedy też przyjedzie autobus, którym wcześniej podróżowałem. I rzeczywiście jak wróciłem tak też mój futerał do mnie wrócił :-)
Wnioski na przyszłość: dziesięć razy sprawdzić czy ma się wszystko, co się ze sobą przyniosło, a przede wszystkim być otwartym na świat i ludzi oraz nie bać się rozmawiać jakkolwiek i używając czegokolwiek - polecam!!!

Niezwykła Marbella

Do Portu w Algeciras przybiliśmy po ok. godzinie płynięcia podczas którego mieliśmy okazję zobaczyć niesamowity Gibraltar. To małe państwo-miasto zlokalizowane na cyplu i wybudowane wokół góry robi fantastyczne wrażenie. Po załatwieniu wszelkich formalności tj. zdobyciu gotówki na dalsze wojarze, posileniu się gdzieżby indziej jak nie u wujka Maca, znalezieniu dworca "PKS" oraz zaopatrzeniu w bilety autobusowe ruszyliśmy do naprawdę pięknej i niecodziennej Marbelli (czyt. Marbijja). Miasto ulokowane na stoku wzgórza, które wchodzi do morza naprawdę jest godne odwiedzenia, zwiedzenia i spędzenia kilku chwil na plaży. Momentami człowiek czuł się tam jak w ziemskim raju, zatem nic dziwnego, że bardzo często na ulicach słychać, oczywiście poza hiszpańskim, niemiecki i rosyjski. Jedni przyjeżdżają zwiedzać i się urlopwać, drudzy dorobić na emigracji zarobkowej. Co wcale nie dziwi, gdyż w okresie letnim jest to jedno z najbardziej obleganych miast hiszpańskich szczególnie przez tych z grubszymi portfelami. A przyciąga tu wszystkich wręcz filmowa plaża (część Costa del Sol, czyli Wybrzeża Słońca), maryna z wypasionymi żaglówkami i łódkami, deptak wzdłuż wybrzeża, gdzie sytuuowanych jest mnóstwo kafejek, restauracji i barów. Pośrodku tej promenady znajduje się coś w rodzaju pasażu z rzeźbionymi odlewami prac Salvadora Dali. Każda rzeźba dostarcza całkiem odmiennych wrażeń artystycznych i abstrakcyjnych, zresztą co tu wiele pisać, kto zna prace Dalego wie o czym mowa, kto nie zna powinnien się przekonać na własnych oczach :-)
Ponadto Marbella ma bardzo ciekawą i wyjątkową starówkę, gdzie czasem można się pogubić w plątaninie wąskich uliczek, które wyglądają niemalże tak samo. Na szczęście co jakiś czas na ścinach domów wmurowane są ceramiczne plany miasta, zatem jak szybko człowiek się zgubi, tak szybko może się odnaleźć... Niesamowite wrażenie robi kościół a raczej Parafia Przemienienia Pańskiego zbudowana w miejscu dawnego meczetu (generalnie miasto zostało zbudowane na ruinach mauretańskiej Medyny). W środku jest na bogato, niejedna katedra nie ma takiego wyposażenia w stylu późnego baroku i rokkoko. Zatem warto tam zajrzeć, jak również przejść się przez Plac Pomarańczy, gdzie miałem to szczęście być w okresie kiedy jest sezon pomarańczowy i wszystkie drzewa obwieszone były tymi cytrusowymi owocami.
Ja i Danny mieliśmy okazję tego wszystkiego doświadczyć. Wałęsając się po mieście zgodnie z prawem nie chcieliśmy spożywać wina bezpośrednio z butelki na ulicy. Mój kompan w tym celu zaopatrzył nas w dwie puszki po napojach gazowanych i w ten sposób zupełnie na legalu mogliśmy się rozkoszować urokami tego andaluzyjskiego miasteczka od czasu do czasu łykając doborowe wino :-)
Z dodatkowych atrakcji jakich przyszło nam tutaj przeżyć to Danny wybrał się do kasyna w trakcie siesty i jego portfel uszczuplał o 100 EUR, bo nie dość że poza sezonem kasyno nie oferuje wszystkich atrakcji, to raczej godziny jego pełnego urzędowania zaczynają się po 20-tej. A chciał sobie chłopak dorobić...
I co najważniejsze po prawie 3 tygodniach podróżowania w końcu udało nam się zrobić pranie w ogólnodostępnej pralnii zlokalizowanej na... stacji benzynowej. Ciekawe wydarzenie, tym bardziej, że po raz pierwszy korzystałem z tego typu rozwiązania, aby zdobyć czyste ubrania i bieliznę niezbędne do dalszej podróży...

poniedziałek, 4 marca 2013

Tanger, czyli pożegnanie z Afryką

Myknes dało nam nieźle popalić, zatem następnego dnia nie było łatwo zwlec się nam z łóżek i rozpocząć dalszy ciąg naszej wspólnej podróży. Przy śniadaniu poznaliśmy sympatyczną Katrin z Belgii. Kobieta w średnim wieku, która na codzień zajmuje się pomocą i przystosowywaniem obcokrajowców, w tym Marokańczyków, na terenie jej kraju. Katrin spędziła miesiąc w Maroku i wybierała się w drogę powrotną, aczkolwiek jej kolejna destynacja to nieszczęsny Fez, zatem nieco się minęliśmy i na dworcu kolejowym musieliśmy się rozstać, a szkoda...
Podróż z Myknes do Tangeru trwała 4 godziny i był to czas kiedy z okien pociągu można było poobserwować jakże odmienny od części południowej krajobraz. O ile na południu przeważają pustynne i czasami górzyste widoki, pełne kaktusów różnej odmiany, a także z rzadka można zobaczyć wioski czy też większe ośrodki rolnicze, to północ kraju już jest bardziej zaludniona, bardziej uprzemysłowiona i o dziwo bardziej zielona.
Ba! Widziałem nawet miasto/dzielnicę, gdzie były już wybudowane drogi i chodniki, postawione latarnie, podciągnięta kanalizacja, tylko domów było brak - zupełnia na odwrót jak w Polsce ;-)
Znamienne dla tych widoków jest to, że czy przejeżdżałem małe miejscowości, gdzie domy to były istne lepianki, czy też były do mieszkania nad bazarami w Medynach, jak również stare i nowe bloki mieszkalne, wszędzie były zamontowane anteny satelitarne, jakby to było niezbędne, a zarazem bezwzględne minimum każdego domostwa.
Do Tangeru dotarliśmy bez przeszkód i zaczeliśmy poszukiwanie naszego kolejnego hostelu zlokalizowanego blisko portu skąd następnego poranka mieliśmy popłynąć do Europy, a konkretniej do Algeciras w Hiszpanii. Tanger robi dosyć osobliwe wrażenie. Zupełnie inaczej jak w odwiedzonych przeze mnie miejscach wszędzie wywieszone są olbrzymie czerwone flagi Maroka oraz o wiele częściej można spotkać, ba nawet na bilbordach, portety króla Mahometa VI. Tak jakby wyraźnie chciano zaznaczyć, że miasto to jest bardziej marokańskie niż cała reszta.
Kiedy z Dannym dotarliśmy do miejsca, w którym miał być zlokalizowany nasz hostel, okazało się, że tego schroniska nie ma już od blisko czterech lat... zatem wujek Google wprowadził nas w błąd, jak się później okazało nie pierwszy raz. Za radą starszego, postawnego pana ruszyliśmy w stronę Medyny zlokalizowanej tuż obok portu, gdzie na jednej z głównych ulic miało być zlokalizowanych kilka tańszych hoteli i pensjonatów. I rzeczywiście tak było, szybko znaleźliśmy miejsce na nocleg w "hotelu" Madryt, który wbrew pozorom, w porównaniu do warunków w Casablance był w miarę zadbany i czysty. Jedynym mankamentem, z czego mieliśmy niezły ubaw, był prysznic zlokalizowany bezpośrednio nad ubikacją. Zatem siedząc na "tronie" można było śmiało wziąć sobie kąpiel :-)
Po tym jak ulokowaliśmy nasze rzeczy postanowiliśmy kupić bilety na prom i tutaj spotkała nas "miła" niespodzianka. Okazało się, że od kilku lat z portu gdzie wylądowaliśmy promy w stronę Gibraltaru już nie odchodzą, a jedynie z nowego portu oddalonego o ponad 50 km o nazwie Tanger MED. Zatem wujek Google znowu nas okłamał, a raczej nie był na bieżąco z aktualnymi informacjami. Dlatego jeśli ktoś będzie się wybierał w te rejony, pamiętajcie Tanger i Tanger MED to praktycznie dwie różne miejscowości.
Po tym jak już zakupiliśmy bilety na naszą poranną przeprawę przez cieśninę gibraltarską i dowiedzieliśmy się mniej więcej skąd odchodzi bus, ruszyliśmy na obiad do jednej z tradycyjnych knajpek. Na pożegnanie z Afrką zamówiliśmy sobie tangin Danny wołowe, a ja z kurczakiem... i zdziwiony byłem, kiedy na stół wjechał kurczak, a raczej całe udko w sosie curry pozypane stertą frytek i to wszystko razem zapieczone. Dziwny układ, jednak bardzo smaczny. Po obfitym obiedzie postanowiliśmy odwiedzić jeden z lokalnych barów, aby zwieńczyć dzień piwem, hitem exportowym o nazwie Casablanka. Mimo wygórowanej ceny, bo aż 35 dirham za butelkę 0,33, warto było spróbować tego oryginalnego z nazwy i smaku trunku.
Koniec końców udaliśmy się do naszego hotelu i o 21-szej grzecznie ululani leżeliśmy już w łóżkach, bo o 5-tej rano trzeba było nam wstać, aby zdążyć na autobus, który miał jechać o 6-tej... Wstaliśmy jak niemrawe skowronki. Za oknem ciemno, zimno i ponuro. Miasto jeszcze nie rozpoczęło swego codziennego dnia, kiedy my już snuliśmy się jego wymarłymi ulicami. Dotarliśmy na dworzec autobusowy, który był wyjątkowo ruchliwym miejscem o tej porze dnia i co się okazało... że przewoźnik odwołał nasz kurs, gdyż było za mało chętnych. Wówczas dzięki znajomości arabskiego Dannego udało nam się zdobyć informację, że nieopodal dworca jest główne rondo i tam co rano o 7-mej przyjeżdża inny autokar, który zabiera wszystkich chętnych bezpośrednio do Tanger Med. Czekaliśmy z duszą na ramieniu, bo przystanek nie był w żaden sposób opisany, żadnej tabliczki informującej, po prostu nic. Pytaliśmy innych pasażerów o to czy rzeczywiście zatrzymuje się tu taki autobus, to wszyscy namawiali nas do wzięcia taksówki... a sami wsiadali do przedziwnych busów i busików, które niewiadomo skąd się pojawiały i niewiadomo w którym kierunku podążały... Wybiła 7 i o dziwo podjechał jakiś biały, wypasiony autokar, oczywiście bez żadnej tablicy informującej dokąd zmierza, no bo i po co ;-)
Kiedy w końcu przebiliśmy się przez tłum pozostałych pasażerów udało nam się potwierdzić, że to ten właściwy autobus, który nas zawiózł do tego właściwego portu.
Odprawę celno-kontrolną mieliśmy o 9-tej, zatem mieliśmy jeszcze chwilę na poranne espresso i bagietkę z dżemem figowym, które udało mi się na szybko zakupić w trakcie porannego marszu w drodze na dworzec. Prom miał odpłynąć o 10-tej, jednak z uwagi na spore wiatry sztormowe wypłynięcie zostało przesunięte o godzinę. W związku z czym szalony Ninja, czyli ja ruszył na samotne zwiedzanie portu, tylko szkoda, że w tym czasie właśnie podstawili autobus, który zawoził pasażerów bezpośrednio do terminalu skąd odchodził prom. W jakże wielką konsternację wpadłem w momencie, kiedy idąc sobie drogą mijał mnie bus na pokładzie z machającym i uśmiechniętym Dannym... nie wiedzieć w którą stronę ruszyć pobiegłem w kierunku odprawy celnej, bo nie byłem pewien czy mój amerykański towarszysz zabrał ze sobą również moje klamory.... na szczęście całą sytuację zobaczył jeden celnik i przez walki-talki zatrzymał autobus, a ja w długą ruszyłem w jego kierunku. Ostatnie formalności w terminalu i szczęśliwie dotarliśmy na pokład statku, który miał nas dostarczyć do bram Europy, a całość zająła nam raptem 6 godzin!!!

Po raz pierwszy... Myknes

Moja znajomość i podróż z Danielem dopiero co się rozpoczęła (dowiedziałem się, że Danny zna trochę arabski oraz francuski) a nie sądziłem, że przeżyję tyle ciekawych przgód. Z Fez do Myknes dostaliśmy się pociągiem w ciągu godziny. Bardzo szybko też znaleźliśmy nasz hostel, a raczej kolejny aubergine, gdzie zasady bytowania były normalne, za wyjątkiem takim, że ciepła woda była dostępna cały czas, tylko, że tym razem dodatkowo płatna - dosłownie tak jak na mazurskich jeziorach ;-)
Po zameldowaniu i rozpakowaniu ruszyliśmy na szybki lunch i po raz pierwszy jadłem typowo narodowe, marokańskie danie czyli tzw. tangine podawane tutaj w jeden sposób to jest na glinanianym talerzu pod glinianą pokrywką w kształcie stożku z otwartą górą (coś na zasadzie komina) gotowane są różnego rodzaju mięsa z warzywami i innymi dodatkami oraz z dużą ilością przypraw - zmielony kminek rządzi! W każdym razie danie to spożywać powinno się palcami tąkając w sosie charche czyli typowy marokański chleb - palce lizać!!!
Po naszym wypasionym obiedzie ruszyliśmy z Dannym w dalszą drogę do Moulay Idriss Zerhoun a konkretnie do Volubilis gdzie mieszczą się ruiny antyczngo miasta imperium rzymskiego. Nasza podróż odbyła się w dość nietypowy sposób, gdyż po raz pierwszy za 10 dirhamów od osoby jechaliśmy "taksówką" a konkretnie starym mercedesem
model W115, czyli zwykła osobówka, do której wchodziło poza kierowcą, skromnie 6 pasażerów. I zaczęła się ostra jazda "bez hamulców", a raczej prawdziwa jazda bez trzymanki! Podziwiałem mocne, ba stalowe nerwy kierowcy, który ze stoickim spokojem gzuł po dosyć mocno zatłoczonych górzystych drogach, wymijając inne pojazdy niczym przeszkody ustawione w trakcie slalomu... momentami brakowało tchu w płucach i niewiadomo czy to z tej cisnoty, zaduchu, czy też z podekscytowania szybką jazdą?! W każdym razie wtedy właśnie przeżyłem swoje kolejne WOW w życiu!!! Po dotarciu na miejscu, mijając kontrolę policyjną, która nawet nie zwróciłana nas uwagę, bo tutaj to standard taki rodzaj taksówki, ruszyliśmy w kierunku Volubilis, gdzie olśniły nas zabytki starożytnej stolicy Mauretanii, której początki datuje się na III wiek przed naszą erą. Stojąc na ruinach Tingitana, można poczuć ducha tamtych czasów i udać się w swoistego rodzaju podróż do przeszłości. Zatem nic dziwnego, że zabytek ten jest wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Po kilku godzinach wiejskimi drogami wróciliśmy do Moulay, gdzie posiliwszy się jednym z lokalnych placków ruszyliśmy w drogę powrotną tym samym środkiem transportu, z tym że teraz na przednim siedzeniu i wierzcie mi adrenalina była jeszcze wyższa, a do tego przepiękny zachód słońca :-D
Do Myknes dotarliśmy już we wczesnych godzinach wieczornych i postanowiliśmy się wybrać do Medyny... z której nie potrafiliśmy się wydostać przez kolejne dwie godziny. Po raz pierwszy nie potrafiłem odnaleźć drogi, którą tutaj dotarliśmy. Wszystko było w porządku do czasu kiedy wszystkie stragany i bazary były pootwierane. Problem się zacząłw momencie, kiedy handlarze pozamykali swoje budy, a tym samym zatarli większość znaków rozpoznawczych drogi powrotnej. Dzięki temu poznaliśmy aż 3 różne wejścia do Medyny, tylko nie to, którym do niej weszliśmy...
W połowie drogi, kiedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że jesteśmy na złej drodze, trafiliśmy na plac, gdzie serwowano potrawy z garkuchni, a przede wszystkim gotowane ślimaki, na których spróbowanie od pewnego czasu już się nastawiałem. I nadeszła ta chwila, w końcu się przełamałem i po raz pierwszy zamówiłem pełną michę ślimaków w sosie własnym. Najgorszy był ten pierwszy, bo potem szło już jak spłatka, do tego stopnia, że się nawet w nich rozsmakowałem. Mój amerykański współtowarzysz spróbował tylko jednego i jak sam przyznał był to szczyt jego możliwości. W każdym razie następnego dnia... napiszę tylko tyle, że nieźle czyściły te ślimaki ;-)
Kiedy już się zorientowaliśmy z Dannym, że jesteś w czarnej dupie jeśli chodzi o drogę powrotną, jeden lokalny człowiek, który nic nie chciał w zamian, niech Allah świeci nad jego duszą, wskazał nam kolejną bramę. Jak się okazało nie naszą, ale z oddali zobaczyliśmy mały świecący na żółto znak w kształcie litery M i już wiedzieliśmy, że jesteśmy na właściwej drodze ku naszemu domu tj. niedaleko miejsca gdzie noclegowaliśmy. Danny zatrzymał pierwszą nadjeżdżającą taksówkę i za 5 minut byliśmy... na kolacji w McDonaldzie tzn. Danny jadł, bo ja jeszcze byłem pełen ślimaków - ach ci Amerykanie :-)