poniedziałek, 4 marca 2013

Po raz pierwszy... Myknes

Moja znajomość i podróż z Danielem dopiero co się rozpoczęła (dowiedziałem się, że Danny zna trochę arabski oraz francuski) a nie sądziłem, że przeżyję tyle ciekawych przgód. Z Fez do Myknes dostaliśmy się pociągiem w ciągu godziny. Bardzo szybko też znaleźliśmy nasz hostel, a raczej kolejny aubergine, gdzie zasady bytowania były normalne, za wyjątkiem takim, że ciepła woda była dostępna cały czas, tylko, że tym razem dodatkowo płatna - dosłownie tak jak na mazurskich jeziorach ;-)
Po zameldowaniu i rozpakowaniu ruszyliśmy na szybki lunch i po raz pierwszy jadłem typowo narodowe, marokańskie danie czyli tzw. tangine podawane tutaj w jeden sposób to jest na glinanianym talerzu pod glinianą pokrywką w kształcie stożku z otwartą górą (coś na zasadzie komina) gotowane są różnego rodzaju mięsa z warzywami i innymi dodatkami oraz z dużą ilością przypraw - zmielony kminek rządzi! W każdym razie danie to spożywać powinno się palcami tąkając w sosie charche czyli typowy marokański chleb - palce lizać!!!
Po naszym wypasionym obiedzie ruszyliśmy z Dannym w dalszą drogę do Moulay Idriss Zerhoun a konkretnie do Volubilis gdzie mieszczą się ruiny antyczngo miasta imperium rzymskiego. Nasza podróż odbyła się w dość nietypowy sposób, gdyż po raz pierwszy za 10 dirhamów od osoby jechaliśmy "taksówką" a konkretnie starym mercedesem
model W115, czyli zwykła osobówka, do której wchodziło poza kierowcą, skromnie 6 pasażerów. I zaczęła się ostra jazda "bez hamulców", a raczej prawdziwa jazda bez trzymanki! Podziwiałem mocne, ba stalowe nerwy kierowcy, który ze stoickim spokojem gzuł po dosyć mocno zatłoczonych górzystych drogach, wymijając inne pojazdy niczym przeszkody ustawione w trakcie slalomu... momentami brakowało tchu w płucach i niewiadomo czy to z tej cisnoty, zaduchu, czy też z podekscytowania szybką jazdą?! W każdym razie wtedy właśnie przeżyłem swoje kolejne WOW w życiu!!! Po dotarciu na miejscu, mijając kontrolę policyjną, która nawet nie zwróciłana nas uwagę, bo tutaj to standard taki rodzaj taksówki, ruszyliśmy w kierunku Volubilis, gdzie olśniły nas zabytki starożytnej stolicy Mauretanii, której początki datuje się na III wiek przed naszą erą. Stojąc na ruinach Tingitana, można poczuć ducha tamtych czasów i udać się w swoistego rodzaju podróż do przeszłości. Zatem nic dziwnego, że zabytek ten jest wpisany na listę światowego dziedzictwa UNESCO.
Po kilku godzinach wiejskimi drogami wróciliśmy do Moulay, gdzie posiliwszy się jednym z lokalnych placków ruszyliśmy w drogę powrotną tym samym środkiem transportu, z tym że teraz na przednim siedzeniu i wierzcie mi adrenalina była jeszcze wyższa, a do tego przepiękny zachód słońca :-D
Do Myknes dotarliśmy już we wczesnych godzinach wieczornych i postanowiliśmy się wybrać do Medyny... z której nie potrafiliśmy się wydostać przez kolejne dwie godziny. Po raz pierwszy nie potrafiłem odnaleźć drogi, którą tutaj dotarliśmy. Wszystko było w porządku do czasu kiedy wszystkie stragany i bazary były pootwierane. Problem się zacząłw momencie, kiedy handlarze pozamykali swoje budy, a tym samym zatarli większość znaków rozpoznawczych drogi powrotnej. Dzięki temu poznaliśmy aż 3 różne wejścia do Medyny, tylko nie to, którym do niej weszliśmy...
W połowie drogi, kiedy jeszcze nie wiedzieliśmy, że jesteśmy na złej drodze, trafiliśmy na plac, gdzie serwowano potrawy z garkuchni, a przede wszystkim gotowane ślimaki, na których spróbowanie od pewnego czasu już się nastawiałem. I nadeszła ta chwila, w końcu się przełamałem i po raz pierwszy zamówiłem pełną michę ślimaków w sosie własnym. Najgorszy był ten pierwszy, bo potem szło już jak spłatka, do tego stopnia, że się nawet w nich rozsmakowałem. Mój amerykański współtowarzysz spróbował tylko jednego i jak sam przyznał był to szczyt jego możliwości. W każdym razie następnego dnia... napiszę tylko tyle, że nieźle czyściły te ślimaki ;-)
Kiedy już się zorientowaliśmy z Dannym, że jesteś w czarnej dupie jeśli chodzi o drogę powrotną, jeden lokalny człowiek, który nic nie chciał w zamian, niech Allah świeci nad jego duszą, wskazał nam kolejną bramę. Jak się okazało nie naszą, ale z oddali zobaczyliśmy mały świecący na żółto znak w kształcie litery M i już wiedzieliśmy, że jesteśmy na właściwej drodze ku naszemu domu tj. niedaleko miejsca gdzie noclegowaliśmy. Danny zatrzymał pierwszą nadjeżdżającą taksówkę i za 5 minut byliśmy... na kolacji w McDonaldzie tzn. Danny jadł, bo ja jeszcze byłem pełen ślimaków - ach ci Amerykanie :-)

czwartek, 28 lutego 2013

Funky Fez

W sumie tytuł postu zaczerpnąłem z oryginalnej nazwy hostelu, który się mieści gdzieś na terenie starej Medyny, a do którego nigdy nie udało mi się dotrzeć, ale tak to właśnie miało być... Nim jednak dalej rozwinę ten wątek to wszysto po kolei. Do Fezu dotarłem niedługo po południu i wybrałem się na poszukiwanie hostelu, który mi polecił Christian z Kolonii, czyli nasz kolega Niemiec, którego miałem okazję poznać w Rabacie.

Jak się później okazało Medyna w Fezie jest jedną z najniebezpieczniejszych w całym Maroku, gdyż poza tym, że uliczki są mega wąskie, co z jednej strony jest dobre, bo nie ma żadnego ruchu samochodowego czy też motorowego, to z drugiej strony trzeba się momentami przeciskać przez tłumy tubylców, turystów i osłów, co momentami należy już do mniej przyjemnych czynności. Do tego w samej tylko Medynie, jeśli wierzyć prawdzie podawanej przez lokalną społeczność, jest raptem 10.000 tak, nie pomyliłem się 10 tys. ulic i uliczek, którymi mogą nawet być wąskie szczeliny!!! Masakra, gdyż poza głównymi traktami nigdzie nie ma tabliczek podających gdzie jesteś, to jeszcze tak jak w Marakeszu chętnych do pomocy jest napęczki, jednak za darmo umarło. Zatem tak chodząc i błądząc można się szybko zgubić w tym tłumie i labiryncie, a przy okazji, tak jak ja zostać obrzuconym kamieniami (na szczęście miałem czapkę, zimową kurtkę i twardy plecak), jak również obelgami typu "ty jesteś rasistą, wynocha z naszego miasta!!!" I nawet próby udowodnienia, że się nie zna obcego języka i odpowiadanie tylko po polsku skończyły się na niczym, gdyż oni też znają polski i polskie przekleństwa... 
Po 2 godzinach błądzenia, obdarciu sobie pięty, przejściu przez niemiłosiernie śmierdzącą garbarnię, u kresu sił i pod zmierzch, postanowiłem wrócić do Nowego Miasta, gdzie mieścił się inny Aubergin. I tutaj się właśnie dowiedziałem o niebezpieczeństwach jakie na mnie czekają w Medynie, co nieopatrznie zdążyłem przeżyć już na własnej skórze.
I pomimo iż znalazłem się już w bezpiecznym miejscu, to tak jakbym wpadł z deszczu pod rynnę, gdyż o bardziej śmiesznych i absurdalnych zasadach pobytu w schronisku młodzieżowym nie słyszałem: 
1. Schronisko musi być zawsze zamknięte, zatem nigdy nie zostawiaj drzwi frontowych otwartych.
2. Każdorzowo po opuszczeniu pokoju zdaj klucz w recepcji (bez względu na to czy jesteś na terenie ośrodka czy też nie).
3. Drzwi frontowe zamykane są o 21-szej i o tej godzinie nikt juz nie może opuścić hostelu, ani na jego teren wejść.
4. Ciepła woda dostępna jest tylko od 8 do 9 rano i od 20 do 21 wieczorem.
5. "Darmowe" śniadanie, co jest mocno podkreślane, serwowane jest od 8.30 do 9.30 - chociaż nie takie złe - 2 croissanty, kawa i sok pomarańczowy są gwarantowane, to zapomnij o dokładkach czy dolewkach czegokolwiek - każdy ma swoją porcję wyliczoną i poza nią na nic więcej nie można liczyć.
6. Ośrodek ma przerwy techniczne: od 10.00 do 12.00 i od 15.00 do 18.00 - nikt na terenie schroniska nie ma prawa przebywać.
7. Wymeldowanie następuje o godzinie 10.00, jeśli do tej godziny się tego nie zrobi należy ujścić opłatę za kolejny nocleg i co najważniejsze na terenie tego hostelu nie ma przechowalni bagażu... zatem punkt 10.00 czy "z" czy "bez" bagażu wynocha na dwór poza teren ośrodka - funny Fez!
 Jednak nie ma tego złego co by na dobre nie wyszło. W moim nowym miejscu spoczynku poznałem dwie dwudziestokilkuletnie, żeby nie było, że kobietom wiek wypominam, "Niemki" Kasię i Claudię. O ile Claudia rzeczywiście była Niemką z dziada pradziada, to już Kasia była dopiero pierwszym pokoleniem wychowanym na terenie BRD.
Dziewczyny niezwykle sympatyczne, otwarte i miłe, a z Kaśką to się nagadać nie mogliśmy, gdyż temat rodził kolejny temat i tak bez końca... Jak się później okazało, czego jestem pełen podziwu, Claudia jest/była w 7 miesiącu ciąży, a mimo to wybrała się na pełną niebezpieczeństw wyprawę po Maroku i to nie po jakiś centralnych miastach, ale wioski, pustynia, góry!!! Szok i wyrazy uznania, tylko żal Kasi która musiała znosić codzienne humory przyszłej mamy, no ale to już ich wybór :-)
Oprócz Dziewczyn poznałem też 27-letniego Amerykanina Daniela, którego w dalszych częściach dla uproszczenia sprawy będę nazywał Dannym. Z początku z dystansem do siebie zaczęliśmy przełamywać bariery braku wspólnego zaufania, a po paru godzinach juz opowiadaliśmy sobie kawały. Po tym jak następnego dnia wyrzucili nas o 10-tej rano z hostelu i odprowadziliśmy Dziewczyny do taksówki, bo jechały dalej, wspólnie ruszyliśmy na podbój Fezu. Tyle tylko, że jak dotarliśmy do głównej bramy Medyny złapała nas burza wraz z ulewnym deszczem.

Postanowiliśmy przeczekać tą nawałnicę w pobliskiej kawiarni gdzie raczyliśmy się gorącą herbatą ze świeżymi liściami mięty... Niestety deszcz nie ustępował, a że już minęły godziny "policyjne nieczynności" naszego schroniska zdecydowaliśmy się na drogę powrotną. I tak przemoczeni do ostatniej nitki wróciliśmy do naszego "wspaniałego" hostelu, gdzie w naszym pokoju czekali już na nas, a raczej dopiero co zameldowali się Joshi z Japonii i Mr Bean z Rzeszowa. Joshi młody kelner i kucharz uczył się gotować i poznawał uroki i smaki lokalnej kuchni. Ba! nawet nas poczęstował swoimi wypiekami :-) a kolega z Polski, który nawet nie raczył się przedstawić, wiem jedynie że pracuje w domowym call center i mieszka w Cork, to generalnie człowiek nastawiony na "nie", na narzekanie i utyskiwanie na wszystko i wszystkich wokół siebie... bhuuu takich ludzi unikamy, jednak z Dannym odkryliśmy szybko w nim kilka śmiesznych zachowań, zatem ochrzciliśmy go ksywką Mr Bean :-) i tak upłynął mi dzień moich urodzin, a moja przygoda z Dannym dopiero się rozpoczęła...

Cywilizowany Rabat

Witam po tygodniowej przerwie i mam nadzieję, że szybko uda mi się nadrobić zaległe opowieści i podsumować Maroko. Spośród wszystkich miast jakie miałem okazję zwiedzić w tym czarującym kraju, Rabat jak na stolicę przystało zadziwił mnie najbardziej. Miasto sprawnie i skrzętnie zorganizowane, jednak już bez setek wyciągniętych rąk po każdy grosz i bez narzucających się handlarzy czy też osób, które za wszelką cenę chcą Ci pomóc.

W Rabacie udało mi się odkryć hostel a raczej całą sieć hosteli działających w ramach międzynarodowego hostelingu Auberge des Jeunes. Dla tych którzy chcieliby tanim kosztem zwiedzić Maroko, a do tego poznać ciekawych świata podróżników podaję stronę, którą wcale tak łatwo nie jest namierzyć: http://aubergerabat.com/Reseaux-des-auberges-du-Maroc.php Miejsce noclegu ma swój fantastyczny klimat, są tu aż trzy dormitoria po 20 łóżek każde, jeśli ktoś lubi takie klimaty warto się zatrzymać. Samo schronisko mieści się przy głównej Medynie, aczkolwiek co jest ważne cały Rabat jest zbudowany w oparciu o kilka Medyn, które niegdyś stanowiły odrębne fortece i służyły przede wszystkim do ochrony przed najeźdźcami a konkretniej chroniły rodzimych mieszkańców przed atakami Hiszpanów, Francuzów i Portugalczyków. Ostatecznie, kiedy wszelkie zagrożenia minęły współczesne miasto rozbudowało się pomiędzy Medynami i momentami nowoczesność mocno łączy się, a raczej miesza ze starymi zabudowaniami.

W każdym razie jak całe Maroko, taki i Rabat jest pełen skrajności. Wzdłuż rzeki rozdzierającej miasto na pół wybudowano szereg nowoczesnych apartamentowców z widokiem na najmniej reprezentacyjną, ba wręcz rynsztokową część miasta. I tak jak cały świat, tak i tutaj biedni patrzą w okna bogatych, a bogaci zasuwają rolety, aby tej biedy nie obserwować...


Najważniejsze jednak jest to, że miasto żyje swoim rytmem, generalnie jest czysto, mieszkańcy są przyjaźnie nastawieni, a wzdłuż wspomnianych juz Medyn można sobie pospacerować na plażach i podreptać po zatokach odpływając jednocześnie w szumie fal Atlantyku rozbijających się o wybrzeże.

Z ciekawszych zdarzeń jakich miałem okzaję tutaj doświadczyć to poznałem grupę belgijskich nastolatków ze szkoły malarsko-artystycznej - niestety z całej grupy w języku angielskim mogłem się skomunikować raptem z jedną dziewczyną i to tak bardzo skromnie... Natomiast miałem okazję poznać Niemca Christiana z Kolonii i tutaj znowuż ja miałem okazję odświeżyć i potrenować mój niemiecki :-) Mimo iż postanowiliśmy z Christianem razem pozwiedzać stolicę Maroka, ba nawet udało nam się dotrzeć do miejsca pochówku poprzednich władców jak Mohamed V i Hassan II, to niestety mojemu nowemu kompanowi żąłądek non-stop odmawiał posłuszeństwa i nawet standardowo serwowane tu miętowe herbaty na nic się zdały. Zatem przyszło mi zwiedzać Rabat dalej samemu i może dzięki temu w jednej z Medyn ukradkiem udało mi się wedrzeć do jednego z Monastyrów (oczywiście po uprzednim zdjęciu obuwia - co jak co ale szacunek dla tradycji i kultury trzeba zachować) - co generalnie nam innowiercą jest zakazane.

Pozwiedzałem też dzielnice totalnej biedy, gdzie dzieciaki bawią się byle czym i byle gdzie, aż przypominają się czasy mojego dzieciństwa kiedy to nie było komputerów, a w TV nic nie leciało i wszyscy ganialiśmy za balą, bawiliśmy się w podchody, chowanego czy w kowbojów i indian albo strzelanego albo jeszcze prościej w kto dalej rzuci butem z huśtawki... w każdym razie beztroskie dzieciństwo marokańskich dzieci było miło choć przez chwilę poobserwować. Jednak niektóre obrazki nie wiedzieć czemu kojarzyły mi się bardziej z meksykańskimi czy też brazylijskimi dzielnicami nędzy i rozpaczy...

Tutaj też udało mi się spróbować poraz pierwszy miętowego placka, czosnkowego naleśnika czy też obrzydliwie słodkich midowych precli czy czegoś w tym rodzaju, obsypanych sezamem. Rabat polecam koniecznie odwiedzić, bo naprawdę warto! ;-)

czwartek, 21 lutego 2013

Przereklamowana Casablanka

Do Casablanki wybrałem się prosto z Marakeszu, aczkolwiek w pierwszej opcji zakładałem, że najpierw wybiorę się do Agadiru na plażę. Jednak jak zobaczyłem ceny hosteli i hoteli zaczynające się od 50 EUR za 3 dni to stwierdziłem, że nie po to przyjechałem do Maroko, aby płaszczyć tyłek na plaży, tylko zobaczyć, poznać, zasmakować jak najwięcej. Zatem olałem cały ten Agadir i ruszyłem w górę w kierunku Tangeru zatrzymując się w róznych miastach i wsiach.

Na początek jak sam tytuł posta wskazuje pojechałem do Casablanki, miejsca wielu filmów, miejsca które zawsze chciałem zobaczyć na własne oczy. W końcu tyle się o tym słyszało i mówiło nawiązując do filmu z udziałem Ingrid Bergman i Humprey Bogardem na czele. W pociągu poznałem młodego marokańczyka imieniem Jean, z którym nawiązałem kontakt i który mi pomógł znaleźć hotel, gdzie spędziłęm kolejne dwie noce.

I w zasadzie wszystko od tego hotelu się zaczęło. Ba! można powiedzieć jaki hotel takie miasto! Hotel o wdzięcznej nazwie CITY zlokalizowany zaraz obok dworca kolejowego swym urokiem, ceną i otoczeniem wręcz powalał na kolana. W recepcji urzęduje, a razcej króluje właściciel, który wygląda niczym Kadafi i za całe 7 EUR można u niego wynająć pokój rodem z filmów "Piła" i nawet nie trzeba by było go specjalnie przystosowywać, zmieniać. Wszędzie bród, kiła i mogiła. Grzyb na ścianie, odpadający tynk, zmunifikowane szczątki najprawdopodobniej myszy, a jedyne światło to żarówka podłączona do kabli. Brak prysznica oraz otwór w dole zamiast toalety - miód, cud, orzeszki - welcome to Casablanka!!! I żeby nie było specjalnie zdecydowałem się na to miejsce, bo takiego czegoś jeszcze nie miałem okazji ani zobaczyć, ani przeżyć na własnej skórze :-)

Nawiązując jeszcze na chwilę do okolicy, to hotel mieścił się obok jakiejś "hurtowni", gdzie o różnych porach podjeżdżały jakieś podejrzane ciężarówki i ładowali różnego rodzaju sprzęt niewiadomego pochodzenia. Przez ściany słychać było sąsiadów, a przez zamknięte okna ujadające i wyjące psy... a najważniejsze, że przeżyłem to bez szwanku!!!
Samo miasto widać, że swoją świetność już dawno ma za sobą. Nic ciekawego, nawet Medyna nie robi żadnego większego wrażenia. Z nowości to mają dwie linie tramwajowe, gdzie na każdym przystanku są sokiści pilnujący, aby ktoś czasem nie wsiadł do tramwaju bez ważnego biletu. A tak poza tym to udało mi się zwiedzić sąd. Ciekawe wydarzenie, tym bardziej, że wszedłem tam na lewo tzn. omijając strażników. Hmmm i w sumie pokrążyłem sobie po budynku, pozaglądałem do różnych pokojów i sal rozpraw i generalnie wszystko tak samo jak u nas :-)
Ostatecznie wybrałem się na plażę, która brudna i zaniedbana niczym nie przypominała filmowych, a nawet folderowych zdjęć i klimatów... zatem jeśli już będziecie w Maroko to nie traćcie czasu na Casablankę, chyba że chcecie zasmakować w ekstremalnych warunkach hotelowych, to chętnie dam namiary ;-)

niedziela, 17 lutego 2013

Orientalny Marrakesz i sztuka asertywności

Z Sewilii wybrałem się do Afryki, do niezwykłego państwa jakim jest Maroko, którego to zwiedzanie postanowiłem rozpocząć od Marrakeszu. Po wylądowaniu na lotnisku udałem się do odprawy paszportowej i poczułem się jak na powrót w czasach komunistycznych, a bynajmniej w okresie przed przystąpieniem Polski do UE. 15 otwartych okienek odprawiających 3 samoloty naraz, a które to wylądowały niemalże w tym samym czasie. Celnicy bardzo skrupulatnie sprawdzali paszporty niczym bawiąc się we włoski strajk.

Co dziwne, jeśli ktoś nie został przepuszczony przez jednego urzędnika, bo zapomniał dajmy na to wypełnić blankiet dla obcokrajowców, to szedł na koniec kolejki do innego okienka i tam jakoś się udawało. Zatem cała ta odprawa i wbijanie pieczątek to raczej kpina i zabawa, żeby ktoś miał pracę, a dla wielu strata czasu...
Lotnisko zlokalizowane jest niemalże przy centrum miasta, ale lepiej pojechać tam autobusem lub taksówką. Na piechotę jest jakieś 25 minut, co sprawdziłem podczas porannych biegów.

Autobus zawozi podróżnych do centrum i wysadza pasażerów prz główny placu Dżemma El-Fna i tutaj dopiero zaczynają się schody. Najgorzej jeśli poza samą nazwą Hostelu, w którym przyszło mi nocować, nie znasz adresu, a nawet nie wiesz jak tam trafić. Na mapie nawet nie sposób określić, gdzie ów hostel się mieści, a lokalna społeczność pomoże, a i owszem, ale nie ma nic za darmo. Moje poszukiwania trwały blisko 2 godziny, a żeby było śmieszniej cały czas krążyłem wokół mego miejsca spoczynku. Nagabywało mnie ze 100 osób jak nie więcej, co przyczyniło się do tego, że przeżyłem nie mały szok. Gdziekolwiek bym nie wszedł, w którąkolwiek bym stronę nie poszedł, chętnych do "bezinteresownej" pomocy było wielu, do tego stopnia, że nie nadążałem mówić "noł fenk ju".
Będąc już wystarczająco zmęczonym, prawie chciałem się poddać i skorzystać z "usługi" pomocy i w tym momencie trafiłem na gościa, który przypadkiem właśnie tam pracował. W życiu bym tam nie trafił idąc uliczkami bez nazw i wchodząc w jakąś ciemną bramę, gdzie kredą była napisana nazwa Hostelu "Rainbow" wraz ze strzałką, gdzie się kierować. A żeby było śmieszniej, to numer domu, w którym się mieści ten hostel to jakby nie było "13".

Wracając jednak do Marrakeszu, który pachnie prawdziwym orientem i budzi zmysły wieloma kolorami, jak również przeciwstawnie można trafić do miejsc, gdzie zapachy są jak prosto z latryn, a bieda, bród i sypiące się budynki potrafią zrównoważyć, jeśli nie zaburzyć całkiem ten obraz. Dlatego po krótce opiszę moje doświadczenia i obserwacje, które w mniejszym lub większym natężeniu mają też odwdzięk w innych częściach Maroka:
O bazarach, a inaczej sukach... można się wśród nich zagubić niczym w labiryncie.
O handlu... handlują wszystkim i wszędzie.
O handlarzach... są bardzo uprzejmi, jednak nie rozumieją jak można niczego nie chcieć i nie potrzebować.
O oszustach... turysta to cel numer jeden, złota żyła, zatem warto zawsze pytać i porównywać ceny, bo lubią naciągać i to bardzo.
O złodziejach... są, a jakże, dotychczas skradziono mi dwie paczki husteczek chigienicznych i niech tak pozostanie do końca.
O turystach... jesteś jednym z nich do czasu, aż przestaniesz o tym myśleć.
O tłumie... prędzej czy później jesteś jego częścią.
O pieszych... to podkategoria ludzi, którzy stanowią przeszkodę dla zmotoryzowanych... zatem jeśli nie chcesz mieć Rowu Mariańskiego z tyłu lepiej miej oczy w dupie.
O przyjacielach... znajdziesz ich wszędzie i zawsze, wystarczy, że otworzysz portfel.
O pomocy... zawsze, chętnie Ci jej udzielą, a jeśli nie skorzystasz na złość pokażą Ci kierunek przeciwny do prawidłowego.
O asertywności... lepiej się jej nauczyć przed przyjazdem tutaj.
O kotach... są wszędzie i nigdy nie wiadomo skąd się pojawią i gdzie nagle znikną.
I teraz kilka frazesów związanych z kulturą arabską:
O medynie... czyli starówce, w każdym większym mieście jest taka lub całe miasto jest nadal medyną.
O minaretach... są widocznie prawie w każdej części miasta.
O modlitwach... z minaretów nawet o 5 rano wzywają do oddania czci Allahowi.
O dzieciach... jest ich pełno niczym kotów i nie ważne gdzie, jak i czym, zawsze potrafią wynaleźć sobie zabawę... np. atakując bezbronnych turystów ;-)
O kobietach... matka jest naważniejsza, żona musi być posłuszna, a córkę trzeba dobrze wydać za mąż.
O facetach... co tu zrobić, żeby się nie narobić.
O starszych i niepełnosprawnych... nagminnie są wykorzystywani do żebrania na ulicach.

A na koniec o hostelu i warunkach w jakich przyszło mi nocować. Okazało się, że zamówiłem nocleg na dachu pod namiotem. Niestety warunki pogodowe, a konkretniej temperatura w nocy spadała do zera stopni, zatem nie pozwolili nikomu tam nocować. Za to w zamian dostałem urocze miejsce na korytarzu na przeciwko ubikacji połączonej z prysznicem. I wiecie co... było klawo, ba mogłem jeszcze zarobić odcinając każdemu kawałek papieru do toalety ;-) wtedy tylko nie wiedziałem jeszcze co mnie czeka w Casablance...

piątek, 15 lutego 2013

Hiszpańskie klimaty Sevilli

Po 8 godzinach międzynarodowej jazdy autokarem dotarłem do Sewilli, miasta iście hiszpańskiego. Na dworcu wysiadłem praktycznie w ostatniej chwili i to tylko dzięki trzeźwości kierowcy, któremu nie zgadzała się liczba pasażerów jadących do Malagi - o jednego było za dużo, czyli mnie. O godz. 6-tej rano było ciemno, zimno i nieprzyjemnie. Na szczęście hostel Samay, w którym miałem zarezerwowany nocleg był zlokalizowany całkiem niedaleko i po jakiś 7 minutach dotarłem do progu jego drzwi. Dzwonkiem wybudziłem piękną i młodą Hiszpankę, która mimo nagłego obudzenia otwarła mi drzwi z uśmiechem od ucha do ucha i zaprosiła do środka. Po krótkim omówieniu zasad pobytu i noclego oraz wskazaniu na mapie najbardziej atrakcyjnych miejsc do zobaczenia, zostawiła mnie w poczekalni, gdyż musiała wszystko przygotować do śniadania. A ja musiałem poczekać do 12-tej, aż moje miejsce w pokoju będzie wolne... i co tu robić? Na początku pomyślałem, że skorzystam z Internetu, no i kapa, nie działał... Zdrzemnąłem się na chwilę i o 8-mej postanowiłem pozwiedzać miasto w poszukiwaniu jakiejś kawiarnii, a w ostateczności McDonalda lub innego tego typu fast food-u gdzie mógłbym się napić mocnej kawy.

Miasto jakby wymarłe, żywego ducha nie widać, ba wszędzie pełno śmieci, potrzaskanych butelek, pustych plastkowych kubków po piwie. Co jest grane, myślę sobie, o co chodzi?!
I tak krążyłem przez blisko godzinę zachodząc w głowę dlaczego nie ma ludzi w tym mieście i wszystko o tej porze jest pozamykane do momentu, kiedy przypomniało mi się, że to niedziela, a do tego to ostatni weekend karnawału. Dopiero wtedy wszystko stało się jasne.
Dopiero o godzinie 9-tej wyjechały śmieciarki i ruszyły służby porządkowe miasta, aby posprzątać ten cały majdan, a ja w końcu znalazłem McDonalda, którego jak się okazało nieświadomie wcześniej minąłem i ku swojemu zaskoczeniu pocałowałem klamkę, gdyż godziny otwarcia są od 11 do 23 :-(
Wróciłem do hostelu wymęczony, gdzie w oczekiwaniu na wolne łóżko uciąłem sobie kolejną drzemkę. Po zakwaterowaniu i doprowadzeniu się do stanu używalności ruszyłem na kolejne zwiedzanie miasta. Tym razem obrałem kierunek przeciwny do poprzedniego i wylądowałem na Placu Hiszpańskim. Miejsce jest niesamowite i jedyne w swoim rodzaju, to tak jakby mieć całą Hiszpanię i jej historię na wyciagniętej dłoni. Miejsce zachwycające swym urokiem, pełne ciekawskich turystów i relaksujących się tubylców. Miejsce wokół którego znajduje się spory park, gdzie śmiało można sobie uciąć poobiednią drzemkę lub w ramach poprawy kondycji pobiegać lub pojeździć na rowerze. Stąd ruszyłem wzdłuż wybrzeża rzeki Gwaldakir pełnego pysznych restauracyjek, gdzie na stołach królowały potrawy śródziemnomorskie pełne owoców morza, oliwek oraz wielu przekąsek antipasti.

Zdziwił mnie natomiast widok, gdzie między jedną knajpką a drugą był stos śmieci, w którym grzebał jakiś bezdomny, bardzo radosny, jakby buszował w sobie znanym raju. Odór smrodu jaki się unosił sponad tej kopy śmieci był odrażjący, zatem tym bardziej podziwiam ludzi, którzy w takim miejscu potrafili cokolwiek spożywać. Jednak nauczony tego, że to co dla nas jest normalne dla innych wcale nie musi być, ruszyłem bez dalszego rozkminiania tej sytuacji dalej.

W stolicy Andaluzji i Flamenco koniecznie warto przejść wzdłuż i wszeż dzielnicę La Macarena gdzie znajduje się plac Herculesa - to tam tętni całe życie tego miasta, szczególnie wieczorem i nocą. Tam też zakończyłem mój dzień z nowopoznanym Brazylijczykiem Gustavo, gdzie do wczesnych godzin porannych odwiedzaliśmy lokalne knajpki rozmawiając o sytuacji geopolitycznej i gospodarczej naszych krajów. A żeby było śmieszniej jak jeden bar zamykali, to całe towarzystwo przenosiło się do kolejnego, a następnie do jeszcze innego, aż wreszcie trafiliśmy do jakiejś zakamuflowanej, podziemnej opcji barowej, gdzie ostatnie niedobitki próbowały zakończyć swój dzień. Podsumowując Hiszpanie nie potrafią robić piwa - a obłędem już była promocja tequila + piwo do zapicia... dla głodnych wrażeń i przechyłów to musi być niezła jazda! I nie to, żebym nie spróbował ;-)

W Sewilli jest jeszcze wiele ciekawych miejsc godnych uwagi i odwiedzenia, w tym przede wszystkim katedra de Santa Maria dela Sede de Sevilla, która znajduje się przy bardzo reprezentacyjnej Av. de la Constitucion prowadzącej prosto do Plaza Nueva. Warto też odwiedzić lokalną Corridę, ogrody del Alcazar czy Plaza de la Encarnazion, gdzie stoi dość futurystyczna platforma, na którą można wejść i podziwiać Sewillę z góry. Te i jeszcze wiele innych atrakcji może odkryć każdy z Was, wybierając to miasto do zwiedzenia. Ja pojechałem tam, gdyż zawsze jak grałem z moją fantastyczną Siostrą w Eurobiznes zastanawiałem się gdzie jest ów miasto i jak ono wygląda. Teraz już wiem i polecam!!!

Last minute do Sevilli

Po pięciu dniach spędzonych w Portugalii wybrałem się dalej na południe do Hiszpanii, a konkretnie do Sewilii, skąd miałem dzień później wylot do Maroko. Nim jednak tam dotarłem, to nie obyło się bez przygód. Specjalnie wyszedłem wcześniej, aby być przed czasem na dworcu, bo jednak kawełk drogi tam był aby się dostać. Najpierw z 700 m piechotką na pociąg podmiejski, potem przesiadka na metro, gdzire trzeba było się przesiąść do innego metra, aby dotrzeć na dworzec autobusowy. Nie wiem, po prostu nie wiem jak to się stało, że uciekł mi pociąg, a następny był za pół godziny... wróciłem na przystanek autobusowy i ta sama historia... i co teraz, bilet wykupiony, a ja nie wiem jak inaczej dotrzeć... no cóż biorę taksówkę i jak na złość żadna się nie chce zatrzymać, wszystkie pełne... nie zdążę, nie ma szans, jednak jak na prawdziwego ninje przystało nie poddaje się. Wracam na przystanek kolejowy, nadjeżdża kolejka, więc kasuje bilet... Dupa, to nie kolejka a tylko światła samochodu z oddali tak wyglądały... jest i w końcu kolejka. Wsiadam i jak zwykle w tego typu sytuacjach czas się wydłuża maksymalnie, każda minuta trwa niczym godzina... szybciej, szybciej, bo mi bus zwieje. W końcu docieram do metra, chcę naładować bilet, bo tu takie zwyczaje obowiązują i co... nie ten automat, bo kolejka podmiejska ma inny, a metro inny. W końcu wbiegam na peron i co i znowu dupa, widzę tylko jak dwa czerwone punkciki znikają w ciemności tunelu. Jednak nie ma źle, następna kolejka za 4 minuty 30 sekund. Wyczekałem wsiadłem i dojechałem do kolejnego peronu, gdzie na szczęście od razu złapałem się na przesiadkę. Pełen poddenerwowania, ekstytacji i niepewności usiadłem na przeciw czarnoskórej kobiety z dwójką dzieci i jak na domiar złego te dzieci wykazały nadwyraz duże zainteresowanie moją osobą. Dobrze by było gdyby poprzestały tylko na gadaniu. Nie bo po co, przecież mozna mnie pozaczepiać, porzucać się na mnie, kopnąć, a wszystko z beztroskim uśmiechem na twarzy. A co na to ich matka? Siedziała w kącie i niewiedzieć czemu płakała... kolejna dziwna sytuacja w moim życiu. W końcu totalnie zdezorientowana zaczęła pytać ludzi gdzie jest i najbliższej stacji opuściła wagon. Mi na szczęście zostały jeszcze tylko dwie stacje do ogrodu zoologicznego przy którym miesił się ów mój nieszczęsny dworzec. Jednak sytuacja z zapłakaną kobietą i rozbrykanymi dzieciakami jakoś oderwała mnie od mojej rzeczywistości. W końcu dotarłem na właściwą sobię stację i nie wiele myśląc udałem się w kierunku najbliższego wyjścia. Oczywiście gorzej wybrać nie mogłem, bo wyszedłem po drugiej stronie ulicy, przeciwnej do dworca. Zostało 10 minut do odjazdu, zatem ryzykując mandat przebiegłem przez środek skrzyżowania i tylnym wejściem wbiegłem do hali dworca. Podchodzę do okienka, w którym miałem się przed wyjazdem odmeldować i niestety już zamknięte. podbiegam do najbliższego otwartego i pytam o autobus do Sewilii i zostaje skierowany do najbliżej stojącego. Podchodzę z biletem, a kierowca wskazuje mi autobus, który właśnie odjeżdża. No to ja w długą i niemalże rzucam się na przód tego autobusu prowokujac jego zatrzymanie. Zwyzywany przez kierowcę pokazuje bilet, a on że to nie ten tylko kolejny autobus, który stoi na końcu hali... Zdążyłem :-)