piątek, 15 lutego 2013

Trzy dni w Lizbonie

Przyszła kolej na opis trzech fascynujących i niezwykłych dni, jakie miałem okazję spędzić w stolicy Portugalii. Przede wszystkim słońce, słońce i jeszcze raz słońce!!! 3 dni z rzędu bezchmurne niebo, piękna pogoda, wzrost endorfin do granic możliwości, a do tego przekroczyłem kolejną granicę swojej  niemożliwości - 120 pompek i 120 brzuszków, bo dbamy nie tylko o ducha, ale i o ciało i o to w tym wszystkim chodzi!!! :-D
Zaczynając jednak od początku. Nim dotarłem do Lizbony, dzięki wskazówką mojej kuzynki w Porto znalazłem niezwykły w swej codzienności dworzec autobusowy. Z zewnątrz wygląda jak wjazd na czyjąś posesję. Nad wjazdem widnieje napis "Garagem Atlantico" i bądź tu mądry i pisz wiersze, że to właśnie dworzec autobusowy...

Droga z Porto do Lizbony zabrała mi 3 godziny z hakiem i wylądowałem na kolejnym specyficznym dworcu zlokalizowanym na przeciw ogrodu zoologicznego. Tam przesiadłem się na metro, a następnie autobus docierając tym samym do urokliwej dzielnicy Belem, gdzie zlokalizowany jest "Hostel People", miejsce mojego kolejnego postoju.
Lizbona jak na tą porę roku za dnia ciepła w nocy zimna, aczkolwiek jestem mega zadowolony, że trafiłem tutaj podczas karnawału. Ludzie tutaj są tacy otwarci, weseli, przyjaźni, każdy chętnie się zatrzyma pogawędzi. Szczególnie w dzielnicy Largo de Camoes, jeśli tutaj ktoś kiedyś będzie koniecznie należy się wybrać w tę częśc miasta nocą. Jest tutaj zlokalizowanych mnostwo fantastycznych knajpek, gdzie można posłuchać lokalnej muzyki w stylu Fado, jak również wiele ulicznych barów, gdzie można się zatopić między innymi w rytmy brazylijskie. W trakcie karnawału ludzie poprzebierani, jedni chaotycznie, inni tematycznie bawią się do rannych godzin. Atmosfera i możliwość zawarcia nowych, ciekawych znajomości sprawiaja, że chce się tutaj wrócić.

Z dodatkowych przygód jakich udało mi się tutaj doświadczyć, to spotkanie, a raczej pogawędka wzdłuż Avenue Liberdade, chyba najszerszej, a być może i najdłuższej ulicy Lizbony. Otóż idąc sobie w górę w kierunku parku Eduardo VII napotkałem kobietę z dzieckiem na ręku, która jak twierdziła pochodzi z Mozambiku, a generalnie to wykłada na Uniwersytecie w Pretorii w RPA. Przyleciała do Lizbony na konferencję naukową i pech chcial, że zagubiono jej bagaż na lotnisku, a w nim m.in. miała wszystkie karty płatnicze. ma trochę gotówki z RPA, jednak od rana chodzi i nie może znaleźć kantoru, gdzie mogłaby ją wymienić. Zapytałem dlaczego w takiej sytuacji nie poprosiła o pomoc organizatorów konferencji... Stwierdziła, że się z nimi minęła i teraz nie wie co robić. Poradziłem jej, aby się udała do narodowego banku Portugalii, gdyż tam z pewnością dokonają wymiany jej waluty i już mieliśmy się żegnać, gdy ona spytała czy może ja bym nie odkupił od niej tej waluty, a jutro o tej samej porze, w tym samym miejscu ona wróci, aby spowrotem odkupić swoje pieniądze... Myślałem, że się jej rozśmieje prosto w twarz, takiej próby oszustwa już dawno nie widziałem. Stwierdziłem, że jej nie znam i nie mogę jej zaufać, na co ona podziękowała za miłą pogawędkę w jej języku ojczystym, poczym napięcie się odwróciła i szybki krokiem odeszła w przeciwnym kierunku do mojego. To, że chciała mnie nabrać było bardziej niż oczywiste. Po pierwsze nie wyglądała na kogoś z RPA, a raczej na lokalną kobietę, po drugie jej strój nie świadczył o tym, że jest jakimś naukowcem, po trzecie jej dziecko było całe brudne, a po czwarte i najważniejsze, żeby się nie nazywało, że oceniam ludzi po wyglądzie, to w jej oczach było widać coś jakby kombinowała i niestety przekombinowała. Zatem nie ze mną te numery :-D
Zmieniając temat na bardziej przyjemny, to tego samego dnia miałem okazję i przyjemność poznać niezłą paczkę mieszkańców "Hostelu People". Urocza Brazylijka Marisa, śmieszny Hiszpan i marynarz zarazem Antonio, śmieszny i zabawny Kanadyjczyk o korzeniach włoskich Fabrizio, ja i maratończyk z Krakowa Tomek. Wszyscy tak miksowaliśmy nasze języki, że głowa mała, a śmiechu do łez przy tym było co niemiara. Takiej ekipy z kosmosu to jeszcze nigdy nie miałem. Wspólne biesiadowanie, gotowanie, żartowanie i robienie sobie kawałów... ach Ci południowcy zwariowani ludzie, a co najważniejsze ja się wśród nich doskonale odnajdywałem :-)

Kończąc opowieści z Lizbony, w której turystycznych atrakcji jest ogrom, o czym każdy z Was może się przekonać zaglądając tutaj, podpowiem tylko, że koniecznie należy odwiedzić największe oceanarium w Europie. Dopiero tutaj człowiek jest sobie w stanie uświadomić jak maluczki jest wobec życia wodnego, a raczej podwodnego, które jakby nie było stanowi 3/4 kuli ziemskiej. A żeby było śmieszniej my ludzie robimy wszystko, aby to życie wyniszczyć tylko dlatego, aby nam się żyło wygodniej i lepiej... no comment :-(

wtorek, 12 lutego 2013

Miasto pod górę, czyli smutne Porto

Nie sądziłem, że moja podróż będzie przebiegała tak szybko, że nie będę nadążał w opisywaniu moich przeżyć i wydarzeń. Momentami dzieje się tak wiele, że nie ogarniam, a kiedy znajdę już chwilę czasu aby wystukać kilka zdań, to albo złośliwość przedmiotów martwych, albo brak dostępu do Internetu mnie ograniczają. Zatem sorry, że nie zawsze wszystko jest i będzie na bieżąco, już nie wspomnę o zdjęciach, które niesposób dodać na moim sprzęcie. Jednak na koniec drogi obiecuję przygotować pełną fotorelację.
Wracając do tematu postu polecam odwiedzić/zwiedzić Porto, jest to drugie co do wielkości miasto w Portugalii (cała aglomeracja liczy ok 2,2 mln mieszkańców), znane również ze swojej świetnej drużyny piłkarskiej FC Porto, a także, a może przede wszystkim ze swojego wzmacnianego wina Porto Sandyman (20%), które powstaje z winogron zbieranych w dolinie rzeki Douro.
Do Porto dotarłem pociągiem i "wylądowałem" w samym centrum miasta na stacji Sao Bento. Po schowaniu rzeczy w przechowalni bagażu ruszyłem na zwiedzanie tego niecodziennego miasta. I tutaj niespodzianka, gdziekolwiek człowiek by się nie wybrał to praktycznie zawsze będzie miał pod górkę. Oczywiście czasami schodzi się w dół, ale tylko po to by później ponownie wspinać się w górę.
Z dworca warto udać się do Igreja de Sao Lourenco, czylli kościoła św. Wawrzyńca i katedry Porto, przed którymi znajduje się plac, skąd będziemy mieli piękny widok na miasto oraz na rzekę rozdzierające Porto na pół. Stamtąd warto zejść krętymi uliczkami, pełnych lokalnych kotów i psów żyjących ze sobą w swoistego rodzaju biosymbiozie, do podnóża dzielnicy Ribeira - jednej z najstarszych części Porto pełnej małych restauracyjek, barów, sklepów i stoisk z pamiątkami.

Tutaj warto zatrzymać się na chwilę, usiąść na brzegu rzeki i wystawić twarz do słońca oraz oddać się chwili refleksji suchając muzyki ulicznego grajka. Nad rzeką znajduje się jeden z kilku mostów łączących obie strony miasta, który jest dziełem ucznia Gustawa Eiffla tj. Teofila Seyriga, a powstał on w 1886 roku i nosi nazwę Ponte Dom Luis I potocznie zwany niebieskim mostem, chociaż jest pomalowany na szaro. Na most można się wdrapać kilkoma drogami, ja jednak postanowiłem się wspiąć przez dzielnicę cygańską, gdzie życie biegnie swoim rytmem, a przybysz przekraczający gipsy granicę czuje się jak ufoludek. Kiedy dotrze się juz na górę przejście po moście dostarcza niesamowitych wrażeń, tym bardziej, że co chwilę w obie strony kursują tramwaje, które wprawiają most w lekkie drgania. Stanowczo odradzam przechodzenie po nim osobą, które mają lęk wysokości oraz w przypadku mocnego wiatru wszelkie szale, kapelusze, czapki radzę lepiej mocno trzymać w dłoni. Jak już będziemy na moście to osiągniemy niesamowity widok na panoramę miasta Porto.
Podobnie jak w Bradze w Porto jest spora ilość kościołów, mniejszych i większych parków, małych kafejek, gdzie za 60 centów można się napić dobrej kawy, a raczej w polskim miemaniu to jest już espresso :-)
Warto zajrzeć do księgarnii zlokalizowanej przy Rua das Carmelitas, gdzie w tym dość niepozornym miejscu, jednak z wyśmienitymi wnętrzami kręcony był Harry Potter, a konkretnie sceny, kiedy Harry zaopatrywał się w nowe książki do nauki.
Wędrując po innych częściach Porto zobaczyć można równie przykre widoki co w Bradze. Większość kamienic, domów, które lata swojej świetności mają już za sobą, jest do wynajęcia lub na sprzedaż, co jest dziwne jak na centrum miasta. Potwierdza się to, że Portugalia jest w głębokim kryzysie, gdyż widać jak ludzie chodzą jacyś smutni, głęboko zamyśleni, a tak jak mi opowiadała Klara, temat kryzysu jest bardzo często poruszany w rozmowach. A w tym wszystkim na skraju placu Wolności rośnie biała magnolnia, która niczym nadzieja na lepsze jutro, z początkiem lutego już kwitła, zatem to coś optymistycznego na koniec mojej wizyty w Porto... jedziemy dalej do Lizbony :-)

Braga - miasto duchów i kościołów

Po krótkiej wizycie w Holandii poleciałem do Portugalii, w której jeszcze nigdy nie byłem. Lądowałem w Porto, jednak z lotniska pojechałem bezpośrednio do mojej kuzynki Klary, która mieszka w przepięknej Bradze. Miasto to jest niesamowite, jedno z najstarszych w Europie gdyż liczy sobie przeszło 2000 lat, rozłożone pośród gór, znane jest przede wszystkim ze sławnego klubu piłkarskiego Sporting Clube de Braga. Doprawdy warto je uwzględnić w swoich planach, jeśli ktoś będzie się wybierał w podróż po Portugalii.
Tytuł tego posta nie jest przypadkowy. W Bradze niemalże na każdym kroku są kościoły, a w centrum zlokalizowana jest katedra, bo Braga to też najstarsze miasto o twardych korzeniach religii chrześcijańskiej. Zresztą nad samym miastem na górze Bom Jesus do Monte jest kościół do którego prowadzi droga, ścieżka wykuta w kamieniu ze sporą ilością stacji w postaci kapliczek i małych fontann zbudowana bardzo symetrycznie, tak, że czy to patrząc z góry czy patrząc z dołu widok jest zachwycający. Niestety nie mam zdjęć, gdyż metodą prób i błędów te które zrobiłem przypadkiem skasowałem ucząc się obsługi nowego aparatu. W każdym razie jak już się wdrapiecie na górę - można też skorzystać z wodnej kolejki, tak nie pomyliłem się wodnej, gdyż jest ona wodą napędzana, niczym windą wjechać pod sam kościół. Widok stamtąd jest zapierający dech w piersiach. Można zobaczyć całą Bragę jak na dłoni. Powyżej kościoła jest usytuwany mały park, gdzie warto się zatrzymać na mały odpoczynek, szczególnie w okresie letnim.
Wracając do kościołów są one przeważnie w stylu barokowym aczkolwiek kiczowato wystrojone. Z tandety niektórych figur aż chce się momentami śmiać, jednak ze względu na poszanowanie religii trzeba przełknąć ślinę i z uśmiechem na twarzy iść dalej.
W ciągu dnia przez miasto przewija się sporo ludzi głównie studenci biegnący na zajęcia lub emeryci zmierzający do kościołów. Co odmienne w stosunku do Polski spotkałem się z tym wielokrotnie również na dalszych etapach moich podróży, że bez względu na porę dnia, w portugalskich kościołach zawsze ktoś jest. Widać, że katolicyzm jest tu mocno zakorzeniony, w końcu w imię Boga Portugalia czy Hiszpania zdobywały świat budując swoje imperia kolonialne.
Kończąc tego posta chciałbym jeszcze rozwinąć wątek miasta duchów. Wcześnie rano i w porze siesty nie ma tu prawie nikogo, a do tego spora część budynków, kamienic jest pusta, zamknięta, zdewastowana. Bardzo popularny jest obrazek gdzie dół domu jest wynajęty na sklep, a góra straszy pustką i zaniedbaniem. Widać, że Portugalia jest mocno dotknięta kryzysem, jednak ten wątek rozwinę już w kolejnym poście.
Klara dziękuję Ci za wspólnie spędzony czas, za pokazanie Bragi i miejsc do których bym zapewne sam nie trafił, za cenne, a raczej bezcenne wskazówki jak dalej się poruszać po Portugalii. Obrigado!!!

sobota, 9 lutego 2013

Nudne Eindhoven

Witam po dłuższej przerwie!!!
Po powrocie z Irlandii spędziłem dwa tygodnie w Polsce, z czego tydzień z moją rodziną w Karkonoszach. Poraz kolejny udowoniłem sam sobie, że niemożliwe jest możliwe. Przede wszystkim osiągnąłem swój osobisty rekord w pływaniu - 100 długości!!! Po 12 latach przerwy wpiąłem narty i tego samego dnia jeszcze zjechałem z dużego stoku!!! A na koniec wdrapałem się na Wielką Kopę, czyli najwyższy szczyt Rudaw Janowickich - 871 m.n.p.m.
To się nazywa aktywny wypoczynek. Po doświadczeniach białego szaleństwa wróciłem do rodzinnych TeGesów i mając raptem 3 dni na przepakowanie, pozałatwianie pilnych spraw urzędowych, bankowych, zdrowotnych, szykowałem się do mojej podróży, która właśnie trwa.
Moją "wędrówkę" rozpocząłem od lotu do Eindhoven, miasta Philipsa, który osiągnął swój sukces dzięki temu, że wykupił od Thomasa Edisona patent na żarówkę i zaczął ją masowo produkować. Miasto swojemu największemu pracodawcy w wywrazach uznania i podziękowania postawiło kilka pomników i popiersi, zatem w miarę często można się natknąć na obecność rodziny Philipsów w Eindhoven. I dla mnie jest to odkrycie, gdyż zawsze myślałem, że Philips to marka niemiecka...
W każdym razie miasto małe ciekawe, betonowa dżungla, niczym specjalnym się nie wyróżniająca, no może poza tym, że pełno w niej rowerów, co jest typowym widokiem w Holandii. Można zwiedzić w ostateczności, jak się ma czas między lotami, ja w każdym razie nie polecam.

czwartek, 17 stycznia 2013

Wyprawa w góry Wicklow

Góry Wicklow - niskie, bo niskie i żadne to wyzwanie dla wytrwałych taterników, alpinistów czy kolekcjonerów ośmiotysięczników, gdyż najwyższy szczyt o wdzięcznej nazwie Lugnaquilla (irlandzka nazwa to Long na Coille i oznacza "drążone z drewna") wynosi zaledwie 925 m.n.p.m. Natomiast rowerem górskim po tych górach śmiało można śmigać bez oporów i dlatego chętnie skorzystałem z tej opcji odkrywania nieznanych mi dotąd miejsc. Jako cel mojej rowerowej wyprawy obrałem jeziora Lough Bray Lower and Upper położone 30 km od centrum Dublina. U podnóża gór zdarzył mi się mały upadek, gdyż na dosyć ostrym zakręcie, przyszło mi się wywrócić. To nic że wcześniej na drodze i na znakach dużymi literami jak wół było namalowane/napisane SLOW (wolniej). Zamyślony i w głową w chmurach szybko zostałem sprowadzony na ziemię i to dosłownie. Na szczęście upadek był jak na moje umiejętności kaskaderskie w miarę kontrolowany i skończyło się tylko na kilku zadrapaniach i siniakach, co prawie pokrzyżowało moje dalsze plany podróży.
Rozważając powrót do domu i opatrzenie zadrapań a dalszą drogę, wybrałem to drugie, gdyż dla wojowników ninja nie ma odwrotów. Pozbierałem się szybko z drogi na wypadek gdyby jakiś samochód nie zauważył mnie leżącego na drodze, otrzepałem się i ruszyłem w dalszą część mojej ekspedycji. I powiem Wam nie żałuje, bo naprawdę warto było. Z gór można było zobaczyć panoramę całego Dublina i okolicznych wiosek - miasto jak na patelni, jak na wyciągnięcie ręki, a jednocześnie zdala od pędzącej cywilizacji.
Tak sobie jadąc w totalnej ciszy... no może nie do końca w zupełnej ciszy, gdyż co jakiś czas przejeżdżał wielokonny "rumak" na czterech kołach, człowiek czuł bliskość natury. Widoki niesamowite - góry lekko opruszone śniegiem, zamarłe pola lawendowe (ciekawe jak one latem wyglądają?), gdzie niegdzie pasące się owce, krowy i kozy... i ta cisza wokół ciebie - nic więcej do szczęścia nie trzeba było.
Z wiatrem we włosach i szumem ścierających się opon o asfalt dotarłem do Glencree. Zmarznięty, głodny, brudny i spocony myślałem juz o porzuceniu dalszej podróży... nie, nie dam rady, przecież to jeszcze kawał drogi, najwyższy czas zawrócić i wracać do domu... Bliski poddania się przypomniałem sobie, że przecież dla mnie nie ma rzeczy niemozliwych, że nie po to obrałem cel tej wyprawy, aby teraz z niego rezygnować nieosiągnowszy go - tak być nie może. Resztkami sił zmobilizowałem się do dalszej drogi i jak się okazało długo nie musiałem czekać, gdyż niecałe 2 kilometry dalej dotarłem do jezior, które tak bardzo pragnąłem zobaczyć. Nagroda za wytrwałość była w zasięgu ręki i... okazało się, że jeziora to teren prywatny, zakaz wchodzenia, łowienia i pływania... no nie, nie może tak być, to chyba jakiś żart?! To ja taki kawał drogi pod górę, wymęczony, wyczerpany i nie mogę zobaczyć tych wspaniałych jezior!!! Dla ninji nie ma rzeczy niemożliwych. Schowałem rower w krzakach i ruszyłem odkryć to co zakazane, to co ktoś postanowił uczynić swoją prywatą - zresztą kto na takie rzeczy zezwala... Wdrapując się po skałkach, chodząc po mokradłach niszcząc przy okazji moje ulubione buty dotarłem do celu i zobaczyłem Lugnaquilla w całej okazałości i pewnie Was nie zaskoczę pisząc, że naprawdę warto było ;-)


czwartek, 10 stycznia 2013

The Capital of Europe Culture - Derry/Londonderry 2013

Irlandia - zwiedzania dalszy ciąg. Tym razem podążyłem na północ Zielonej Wyspy w kierunku Irlandii Północnej do London Derry. Po drodze miałem krótkie przystanki w Sligo i Donegal - małe i urokliwe miasteczka, do których warto zajrzeć, niemniej jednak noclegów w nich nie polecam, chyba że zamieszkać tutaj na emeryturze. Po drodze mijałem przepiękne krajobrazy ponownie mnóstwo pastwisk i łąk, pagórków, gór i przełęczy. Widoki, które na długo pozostaną w mej pamięci, oby do samego końca.
Późnym popołudniem dotarłem na autobusowy dworzec centralny ulokowany przy samym centrum miasta. Dworzec był pełen młodzieży wracającej ze szkół. Ludzie zadowoleni, uśmiechnięci, pełni energii i chętni do bezinteresownej pomocy. Każdy zapytany o drogę przechodzień z niespodziewaną serdecznością dzieli się wskazówkami i co dziwne nie zatrzymują się tylko aby wskazać poszukiwane miejsce, ale też dopytują co Cię tutaj sprowadza, co warto zobaczyć, skąd jesteś...
Zatem pamiętajcie jeśli kiedykolwiek wylądujecie w tym mieście, jeśli chcecie już spytać o drogę to zarezerwujcie sobie conajmniej 5 minut na uroczą pogawędkę.
Parę słów o London-Derry - miasto zostało ustanowione w 1613 roku i do samego Derry zostało dopisane London, aby tym samym wzmocnić akcent, iż miasto to przynależy do korony brytyjskiej. Położone nad rzeką Foyle jest drugim co do wielkości w Północnej Irlandii oraz czwartym na całej wyspie (nieco większe od Galway 85 tys. mieszkańców).

Miasto słynie z tego, że głównie tutaj odbywały się starcia pomiędzy protestantami a katolikami, i tak jest niestety po dzień dzisiejszy. Ów niesnaski trwają od 1689 roku, kiedy to katolicy zaatakowali protestantów, których uratowały przed zagładą mury miasta - i jest to warte uwagi, są to jedne z niewielu murów, które w całości przetrwały do czasów współczesnych. "Stare miasto" można zatem obejść w ciągu 20 minut, a przy okazji zobaczyć panoramę pozostałych części miasta.
Pomimo iż Derry pretenduje do bycia miastem wolnych praw obywatelskich, to nadal jest problem z ustaleniem jednej wspólnej nazwy dochodzi do tego typu sytuacji, że w okół miasta nie ma tablic informacyjnych, gdyż ludzie je non-stop wyrywali lub niszczyli. Ogólnie panuje spokój i wszyscy są życzliwi, jednak nigdy nie wiadomo kiedy dawne, uśpione konflikty zostaną wyciągnięte na światło dzienne. Najgorszy okres to przełom lat 70-tych, kiedy to na ulicach rządziło wojsko i policja przez co nieraz zaogniało sytuację i dochodziło do śmiertelnych starć po obydwu stronach. Punktem kulminacyjnym była tzw. "krwawa niedziela" 30 stycznia 1972 roku - wówczas wojsko zaatakowało katolicką dzielnicę Bogside podczas marszu o wolność praw cywilnych - zginęło wówczas 14 nieuzbrojonych osób, a 13 zostało rannych. Spory udało się dopiero załagodzić na przełomie lat 80-tych i 90-tych m.in. poprzez takie działania jak podawanie na przemian na rozkładach jazdy autobusów co drugi dzień nazw Derry i Londonderry - w ramach poszukiwania złotego środka.
Ważną aczkolwiek również zabarwioną politycznie atrakcją miasta sa murale. W zdluż ulicy Rossville Street można napotkać niemalże na każdej ścianie olbrzymie malunki nawołujące do zaprzestania walk i do pokoju.
Historia tego miasta pokazuje jak łatwo można popaść w konflikt z powodów wyznaniowych, a jednocześnie, iż mimo wielu różnic można żyć obok siebie i budować wspólną przyszłość.

środa, 9 stycznia 2013

The Cliffs of Moher

Dzisiaj wybrałem się do jednego z najbardziej polecanych, a do tego najbardziej urokliwych miejsc jakim są Moherowe Klify - jeden z kandydatów na 7 cud świata, co wcale nie dziwi (zdjęcia znajdziecie we właściwej zakładce, jednak nie wcześniej jak po moim powrocie - zatem cierpliwości proszę). Dość nietypowo jak dla mnie postanowiłem skorzystać z objazdówki autokarowej i doprawdy warto było. Wycieczka rozpoczęła się o 10-tej rano. Autokar pełen podróżników głodnych nowych miejsc i wrażeń ruszył w stronę Klifów. Usiadłem obok meksykani o imieniu Maria, którą poznałem dzień wcześniej w hostelu, a z którą to mieszkałem we wspólnym pokoju. Byłem zdziwiony, że jedzie oglądać klify, skoro dzień wcześniej mi o nich opowiadała i sama polecała skorzystać z opcji objazdówki busem. Więc spytałem czy tak się jej podobało, że zamierza powtórzyć tą trasę - i w tej chwili rozległ się okrzyk "Please stop the bus". Maria wysiadła, bo jak się okazało, myślała, że jedzie do Dublina... i w ten sposób resztę wycieczki jechałem z pustym siedzeniem obok.
Najważniejsze jednak, że była fantastyczna, słoneczna pogoda i pełen pozytywnej energii przewodnik. Nic więcej do szczęścia nie potrzeba było. Droga do tego niezwykłego miejsca wiodła przez szereg małych wiosek o starej, tradycyjnej zabudowie, gdzie dachy wielu domostw nadal pokryte są strzechą lub kamiennymi dachówkami. Po między tymi wioskami wyciągniętymi rodem z średniowiecza, ba niektóre rzeczywiście pochodziły z wieków średnich, mijaliśmy mnóstwo łąk, pastwisk, wzgórz i wzniesień, momentami czując się jak na roll-casterze. Na łąkach pasły się owce, krowy, konie i może dziwnie by zabrzmiało, że osły, bo rzeczywiście też były, ale wrażenie robiły... lamy. Kto by się spodziewał, co jednak potwierdza ogólny światopogląd, że Irlandia to kraj iście rolniczy, a oglądane obrazki tylko to potwierdzały. Wszędzie pełno zieleni mimo styczniowej, zimowej pory roku. Co jakiś czas pojawiały się małe zamki, które tutaj nazywane są domami z wieżami (Towers Houses), co wcale nie dziwi, gdyż tak wyglądają. Widoki momentami potrafiły zabrać dech w piersi i zrobić wow. Jednak prawdziwe łał to można dopiero zrobić po przybyciu na klify - istny cud natury!!!

Jeśli ktoś jeszcze nie odwiedził Irlandii to szczerze polecam. Jednak będę zachęcał do zwiedzenia szczególnie zachodniej części tego państwa, gdzie można odnaleźć wiele miejsc wolnych od miejskiej urbanistyki i zgiełku przeludnionych ulic, a pełne dzieł, które stworzyła i namalowała sama przyroda.