sobota, 25 maja 2013

Powrót do szarej... Polski

Mimo iż taksówkę miałem zamówioną na w pół do szóstej, taksówkarz zapukał do drzwi hostelu piętnacie po piątej. Byłem już gotowy do wyjścia, chociaż głowa mocno mi ciążyła po ostatnim wieczorze. Na dworzec dojechaliśmy w piętnacie minut i miałem pół godziny do odjazdu. Dzięki temu mogłem podziwiać wschód słońca nad blokowiskiem rodem z lat 80-tych ubiegłego wieku, co pozwoliło mi odpłynąć wspomnieniami do osiedla "Przyjaźń" na którym się wychowałem i dorostałem w Starych Tarnowicach - OHIO górą!!!
Czas biegł powoli, jednak im było bliżej godziny odjazdu, tym bardziej zastanawiający był brak mojego autobusy. W końcu wybiła godzina 6-ta, autobusu jak nie było, tak nie przyjechał, a mało tego nagle zniknął z rozkładu jazdy?! Co wywołało nietylko moją konsternację. Na dworcu, dodajmy międzynarodowym, wybuchło niemałe zamieszanie. Podjechał autobus do Przemyśla. Ludzie zaczęli biegać po peronach. Wszyscy starali się zdobyć jakieś informacje. Kierowca autobusu do Przemyśla wprowadził dodatkowy chaos mówiąc, iż ten do Wrocławia miał wypadek i zeby kupować bilety na ten do Przemyśla.
Prawie wszyscy zrobili tak jak powiedział. Zostałem ja i jeden Hiszpan imieniem Fernando, który odbył wolontariat we Lwowie m.in. ucząc hiszpańskiego. Kiedy i nam się w końcu udało dotrzeć do kasy i potwierdzić, że rzeczywiście autobus z Kijowa miał wypadek i albo podstawią kolejny autobus za 3 godziny albo w ogóle dzisiaj nie przyjedzie. Ni jak się to miało z moimi planami, a konkretnie z wizytą u dentysty, gdyż tego dnia miałem umówiony termin na 18.30. Niewiele się zastanawiając kupiłem bilet na autobus do Przemyśla i to samo poradziłem Hiszpanowi. Kiedy wyszedłem na peron autokar prawie ruszał. W ostatniej chwili wskoczyłem do środka, kiedy kierowca ruszył. Zacząłem wołać, że jeszcze jeden pasażer za chwilę dołączy, bo właśnie kupuje bilet. Kierowca zatrzymał się przed szlabanem, a biedny Fernando z dwoma walizkami biegł niczym szalony struś pędziwiatr.
Do granicy dojechaliśmy po ok. 2 godzinach. Odprawa po stronie ukraińskiej przebiegła nawet skrzętnie, poza tym, że wygląd Hiszpana wzbudził wątpliwości ukraińskich celniczek. Rzeczywiście na zdjęciu wyglądał zupełnie inaczej niż w rzeczywistości. W końcu grupa trzech pań uznała, że to może być on i go puścili.
Między granicami była strefa bezcłowa. Ograniczenia to litr wódki i 2 paczki papierosów na głowę. Poza mną i Fernandem pozostali pasażerowie to Ukraińcy. Kiedy autobus stanął część wybiegła do sklepu, a pozostali pozasłaniali okna i zaczęli rozkręcać co się dało tj. siedzenia, głośniki, lampki i inne części wyposażenia, a następnie upychać przemycany towar. Ci co wrócili chodzili od pasażera do pasażera i wręcz błagali, że jeśli nic nie przewożą, aby wzięli to co kupili... I tak zostałem świadkiem kontrabandy ;-)
Dojechaliśmy do odprawy po polskiej stronie. Nie wiedzieć czemu, czy jakiś donoc czy co, autokar został od razu skierowany na dokładną kontrolę, która miała potrwać 3 godziny.
No to już zdążyłem do dentysty - pomyślałem wkurzony. Niemniej jednak ludzie nerwowo zaczęli się wściekać i głośno narzekać i prezentować celnikom swoje oburzenie, że mają plany, terminy, inne połączenia i żeby nas puścili i pozwolili kontynuować podróż kolejnym autobusem. Celnicy o dziwo się zgodzili i wtedy podjechał czerwony "wehikuł czasu" o nazwie Ikarus. Miał chyba z 40 jeśli nie 50 lat i nie był to typowy autobus miejski tylko wycieczkowy. Celnicy przystąpili do gruntownej odprawy. Wszyscy po kolei musieli otwierać walizki i wszystko było rzetelnie sprawdzane. Kiedy ja pokazałem polski paszport i zacząłem opowiadać jaki szmat drogi przebyłem, nawet nie musiałem rozpinać plecaka. Po raz pierwszy poczułem się obywatelem RP, któremu Państwo ufa... uf, uf...
Autobus ruszył z wielkim hukiem... przez co przez całą drogę zastanawiałem się czy da radę dojechać do celu, gdyż cały czas wydawał z siebie przeróżne dzwięki. Na szczęście udało się! Przemyśl godzina 10-ta, do wizyty u dentyski zostało 8,5 godz. - powinienem zdążyć. Dalszą podróż miałem dokonać pociągiem. Niestety w Krakowie potrzebowałbym ponad 1,5 godziny na przesiadkę. O dziwo pociąg relacji Przemyśl-Rzeszów-Kraków odjechał i przyjechał punktualnie. W Krakowie byłem po 15-tej i w te pędy rzuciłem się na dworzec autobusowy, gdzie złapałem busa odchodzącego do Katowic o 16-tej. Do Katowic dotarłem o 17.30, zatem została mi już tylko godzina do mej stomatologicznej wizyty, a tyle jedzie właśnie autobus do TG. Autobus linii 820 wyjechał 17.45, zatem nie było szans, aby być punktualnie. W drodze zadzwoniłem do mej wspaniałej mamy, która odebrała mnie na dwa przystanki przed tarnogórskim dworcem i podrzuciła autem do gabinetu dentystycznego. Kiedy przekroczyłem próg drzwi była godzina 18.28. I jak tu nie wierzyć w niemożliwe. Wystarczy chcieć i uparcie dążyć do celu, a także stawiać czoła wszelkim nieprzewidzianym przeciwnością :-)

piątek, 24 maja 2013

I gdybym miał kiedyś urodzić się znów... tylko we Lwowie

Po ponad godzinnym locie z Istanbułu wylądowałem w śnieżnobiałym Lwowie. Lotnisko przypominające swoim wyglądem nieco Kraków Balice. W pierwszej chwili pomyślałem jakto dobrze, że mam ze sobą ubrania adekwatne do pogody. Szybko się przebrałem i zgodnie ze wskazówkami informacji turystycznej ruszyłem w kierunku przystanku trolejbusowego. Na szczęście w portfelu miałem jeszcze 7 hrywień z mojego ostatniego pobytu sprzed dwóch laty, a bilet kosztował 3 hrywnie. Po 30 minutach dotarłem do totalnie zasypanego centrum miasta. Po kolejnych 20 minutach przedzierania się przez kolejne zaspy i szcękając już zębami z zimna dotarłem do Hostelu Szewczenki/Hotelu Sun bo pod tymi dwoma nazwami te schronisko noclegowo funkcjonuje. Niestety nie pracowała już tam Jaryna, która była tam recepcjonistka podczas mojego poprzedniego pobytu...
Jak się okazało Lwów był odcięty przez ostatnie 3 dni od świata. Nie jeździło nic, sklepy, banki, urzędy pozamykane. Lwowianie nie nadążając już w odgarnianiu non-stop padającego śniegu w końcu się też poddali i pozamykali się w domach.
Dopiero w dzień kiedy ja przyleciałem - szczęściarz - przestało padać, wyszło słońce, a i temperatura zelżała. W hostelu poznałem pana Marka, emerytowanego weterynarza, rzucającego co chwilę kawałami i anegdotami nt. byłego Związku Radzieckiego i Johanne, Niemkę, przyszłą panią stomatolog, która utknęła we Lwowie w swej drodze do Oddesy (też tam kiedyś zawitam) w odwiedziny do brata. Wspólnie następnego dnia wybraliśmy się na zwiedzanie miasta, a wieczorem na piwo w jednym z lokalnych browców, gdzie w oczekiwaniu na stolik, po odpowiednim pomasowaniu nagich piersi rzeźby stojącej w przedsionku można było spróbować piwnego napitku.
Niestety w przeciągu 2 lat Lwów zmienił się diametralnie. Wiadomo Euro 2012 zobiło swoje. Lwów nabrał jeszcze więcej i bardziej charakteru miasta typowo europejskiego. Jedynie drogi pozostały tak samo dziurawe jak ser szwajcarski, a przejazd aut pośród zasp wyglądał niczym zimowe safari. W każdym razie kiedy chciałem wrócić do znanych mi miejsc już ich nie było, za to mogłem odkryć wiele ciekawych dotąd mi nieznanych zaułków i posmakować Lwów w pełnej zimowej aurze :-)
Kolejnego dnia wszystko zaczęło topnieć, a Lwów przemienił się w płynącą Wenecję. Wychodzić za bardzo nie było gdzie, bo moje buty doszczętnie przemoczone nadal się suszyły. Niemniej jednak wieczorem razem z Markiem odprowadziliśmy Johannę na pociąg, który odjeżdżał o północy, a dzięki temu nie dość że dziewczyna bezpiecznie dotarła na peron, to ja przy okazji mogłem zwiedzić tutejsze kuszetki rodem z poprzedniej epoki. Najbardziej fascynujące dla mnie jednak był fakt, że każdy wagon ogrzewany jest oddzielnie węglem przez konduktora. Do tego zobaczyć budynek dworca kolejowego nocą... bezcenne.
W przedostatni dzień mojego pobytu postanowiłem sprawdzić gdzie się znajduje dworzec autobusowy skąd miał odchodzić mój autobus i czy to nie jest czasem ten sam dworzec, na którym miałem okazję już być. W związku z tym, że była piękna słoneczna pogoda wybrałem się na piechotę. Aby nie przemoczyć butów przedzierałem się przez zmarznięte połacia śniegów. Niestety nie pomogło. Po 2 godzinach przemoczony, głodny i markotny dotarłem mimo wszystko szczęśliwy kresu drogi do dworca. Potwierdziłem odjazd autobusu na który miałem już zakupiony bilet elektroniczny. Następnie wsiadłem w trolejbus, który miał mnie zawieść spowrotem do centrum... szkoda tylko, że nie zauważyłem jak kierowca zmienił numer i kierunek trasy... Jechałem w jedną stronę godzinę, fakt miło poznać nieznane mi części miasta, jednak nie w moim stanie. Do tego w kieszeni miałem już tylko 3 hrywny, a tu jeszcze trzeba wrócić spowrotem na dworzec i złapać właściwy trojtek. I co tu robić... na ostatnim przystanku nie wysiadłem tylko się schowałem, bo kasowniki były wnim starego typu, także odciskały tylko dziurki. Trolejbus zawrócił, poczekał chwilę ze mną w środku, po czym podjechał na pierwszy przystanek i tym sposobem legalnie na ważnym bilecie przez kolejną godzinę wróciłem do dworca, aby przesiąść się już na właściwy trojtek.
Wieczorem kiedy już się posiliłem w sąsiedniej restauracji pt. wszystko na wagę i kiedy zgrubsza już osuszyłem swoje ubrania do hostelu zawitali studenci zaoczni, z których najbardziej zapamiętałem Vadima i zaczęła się impreza. Kiełbasa taka prawdziwa jak się pamięta z dawna, oliwki z Hiszpani, które miałem w plecaku, popcorn z Rumunii, który mi pozostał po wizycie w Bukareszcie, piwo Lvovskie Żiwe i Baltic. W między czasie dołączył do nas Janek ze Szczecina, niesamowity poliglota, 7 języków i zbiera w czasie podróży grając na ulicy na skrzypcach. Impreza tak się rozwinęła, że koniec końców ja z Janek nawijaliśmy po angielsku, a Ukraińcy w pewnym momencie przestali mówić i po chwili ciszy wybuchli gromkim śmiechem, że do czego to doszło, aby Lach z Lachem po angielsku gadali :-D
Kiedy wszyscy chcieli iść do undergroundowego klubu, który działa w ukryciu i można oficjalnie palić, spostrzegłem się, że już jest prawie północ. Z żalem pożegnałem moich nowych znajomych i udałem się na spoczynek, gdyż autobus miałem o 6-tej rano.
Niemniej jednak Lwowie ja tu jeszcze wrócę choćby tylko po to, aby odkryć ten podziemny klub ;-)

niedziela, 19 maja 2013

Dawniej Konstantynopol, a dziś (I)Stambuł

W drodze do granicy tureckiej rozpoczął się niekończący się deszcz. Padało tak, że kierowca autobusu ledwo co widział, a autobus dosłownie zaczął przeciekać. Momentami wydawało mi się, że nie jadę, a lecę. Szalejąca wokół ulewa i nierówności nawierzchni drogi powodowały, że czułem się jakbym leciał samolotem podczas turbulencji. A nadomiar złego złamałem zęba jedząc nadziewaną ziarnami bułkę...
Na granicy przestało padać - jakby specjalnie na tą okazję. Odprawa przez Bułgarów odbyła się szybko i bez zakłóceń. Natomiast Turcy odesłali mnie do najdalej położonej budki, abym sobie kupił ich wizę za 15 EUR. Oczywiście w drodze do tej budki, przeskakując kolejne stanowiska odprawy, wpadłem w kałużę powyżej kostek. A że moje buty i tak już przeciekały, to miałem już w nich całkiem niezłe szambo... brrrrrr.
Po odprawie i dalszej drodze w kierunku mojego uczekanego Stambułu rozpadało się na nowo i tak trwało aż do celu mojej podróży.
W byłej stolicy Turcji, największym mieście tego kraju, wylądowałem o 6-tej rano na olbrzymim dworcu autobusowym. Po wypłacie środków z bankomatu, udałem się w kierunku metra, którym dostałem się do centrum miasta, skąd przesiadłem się na kolejną kolejkę, która dowiozła mnie do placu Taksim. I tak w strugach deszczu ruszyłem w kierunku najgorszego hostelu (nie licząc hotelu w Casablance), w jakim mi przyszło spędzić dwie kolejne noce - EXISTANBUL Hostel...
Na dzień dobry nie mogłem się dostać do tego miejsca spoczynku. Fakt była godzina 8-ma rano. Pukałem, dzwoniłem, rąbałem, wołałem i nic. Do tego stopnia, ze okoliczni sprzedawcy mini sklepów i kafejek zaniepokojeni moimi hałasami, coraz wyglądali na ulicę, aby zobaczyć co się dzieje. Zresztą ulica na której znajdował się ten "wspaniały" hostel oraz przemierzający nią co jakiś czas ludzie wyglądali jak spod ciemnej gwiazdy.
Po półgodzinie byłem przemokniety, przemarznięty i wkurzony na maksa, a po głowie chodziły mi już różne myśli, włącznie z tą, iz hostel ten już nie egzystuje. Głodny postanowiłem znaleźć jakieś przyjemne miejsce, aby napełnić mój żołądek czymś ciepłym, a jednocześnie smacznym. Szybko namierzyłem jeden z pośród wielu barów, gdzie zjadłem smaczną zupę z soczewicy z cytryną. Chwilę odpocząłem, zebrałem siły i wróciłem pod hostel. Moje dalsze dobijanie się i wyczekiwanie na otwarcie drzwi tej noclegowni okazały się bez większego rezultatu, a zmęczenie coraz bardziej dawało mi się we znaki. Wtedy postanowiłem się ponownie rozegrzać, a i pobudzić poranną, mocną kawą po... turecku. I co się okazało, że takiej tutaj uraczyć, to jak szukać diabła po nocy ze świeczką. Wszędzie gdzie wchodziłem do kawiarni czy barów proponowano mi Nescafe 3 w 1 - to jest dopiero skandal... pomyślałem.
Koniec końców przypadkiem wszedłem to baru, kawiarni gdzie siedzieli sami Turcy. Przywitałem się tradycyjnym "salam malejkum" i po angielsku spytałem o kawę. Nie wiedzieć czemu zostałem serdecznie przywitany, usadowiony przy stole na którym wylądowała tak bardzo upragniona przeze mnie kawa oraz woda w plastikowym, kwadratowym, przeźroczystym kubku, podobnym do tych, w których za czasów komuny sprzedawano u nas jogurty. Miejsce to wydało mi się tak bardzo oryginale, gdyż zewsząd bylem otoczony Turkami, którzy popijając kawę i herbatę ochoczo debatowali między sobą, czytali gazety i oglądali lokalną telewizję. Wypiłem kawę popijając wodą, rozwiązałem kilka sudoku, rozgrzałem się i wówczas postanowiłem wrócić do hostelu, gdzie miałem zarezerwowany nocleg. W momencie kiedy chciałem uregulować rachunek nie było takiej opcji, co bardzo mnie zaskoczyło?! Okazało się bowiem, że trafiłem do lokalnego klubu tutejszych Turków, którzy starodawnym zwyczajem przywitali podróżnego i ugościli zgodnie z tradycją. Nawet próba zostawienia napiwku była bliska obrazy ich gościnności. Zatem serdecznie podziękowałem za okazaną gościnność i ruszyłem w kierunku hostelu.
Ponownie trafiłem pod drzwi i tym razem o dziwo usłyszałem dzwonek, którego wcześniej używałem bez echa. Przez kolejne 10 minut stałem jak słup próbując się dostać do środka, aż w pewnym momencie w drzwiach pojawiła się młoda dziewczyna, która z książkami pod pachą spytała mnie co ja tu robie, kogo lub czego szukam. Kiedy powiedziałem jej, że mam rezerwację wpuściła mnie do środka, a sama udała się w sobie znanym kierunku.
Na pierwszym piętrze była recepcja, gdzie nikogo nie zastałem. Obok recepcji był tzw. common czyli wspólny pokój, który wyglądał jak jakaś suterena, a przez który można było się udać do kuchni, w której piętrzyły się brudne, niezmyte naczynia. Było tam też kilka lodówek ze szklanymi drzwiami, gdzie o dziwo spotkałem się z ojczystym językiem, a dosłownie było tam napisane: "Kurwa zajebie każdego kto ruszy moje jedzenie". Przyjemny hostel sobie pomyślałem... nie wiedząc co robić dalej i będąc u kresu sił, wyjąłem śpiwór i położyłem się spać na jednej z kanap. Ok. pierwszej w południe zostałem zbudzony przez pewną starszą panią, która zaczęła łamaną angielszczyzną dopytywać kim jestem i co ja tu robie, skoro tj. hostel dla studentów Erasmusa. Po krótkiej konwersacji i moich wyjaśnieniach mogłem ponownie spocząć, aczkolwiek ów pani, która okazała się Greczynką nota bene, tak bardzo zainteresowała się moją osobą, że co chwile miała jakieś pytania. I tyle było ze spania. Aczkolwiek na tyle była miła i uprzejma, że sama od siebie przygotowała mi herbatę i kanapkę.
W końcu o godz. drugiej, ni stąd ni zowąd pojawił się bardzo wczorajszy kierownik hostelu przypominający kapitana Jacka z "Piratów z Karaibów". Po potwierdzeniu mojej rezerwacji zaprowadził mnie do mojego pokoju, gdzie pościel chyba nigdy nie była zmieniana, wszędzie był brud, kiła i mogiła - biedni Ci studenci z Eramusa - tylko to mi przyszło na myśl. W pokoju była toaleta z prysznicem, warunki sanitarne pozwólcie, że już pominę, jednak najbardziej zastanawiąjące były dla mnie niekończące się pielgrzymki mrówek...
Kończąc opis hostelu rozbawiła mnie jeszcze jedna sytuacja. Otóż siedząc sobie we wspólnym pokoju, gdzie był jedyny dostęp do wifi, nagle z kuchni wybiegła przerażona dziweczyna, która zaczęła krzyczeć, że tam są dwa karaluchy... a co na to nasz poczciwy kapitan Jack?! Bez większego zaangażowania i emocji odpowiedział jej: "Just kill them :-)"
Ona tylko spytała: "Ale jak", a nasz bohater bez przejęcia odpowiedział: "Po prostu butem".
Istanbuł robi wrażenie. Jest naprawdę oryginalny i jedyny w swoim rodzaju. Potrafi zaskakiwać na każdym kroku. Jest na wpół europejski ze swobodnym powiewem orientu Azji i krajów arabskich. Współczesny, a jednocześnie starożytny. Można tu doświadczyć wszystkiego i odkryć wiele interesujących miejsc, które nie raz potrafią zaskoczyć swoim urokiem lub zwykłą brzydotą, biedą i brudem.
Na koniec mojego pobytu, który niestety nie do końca był udanu z powodu sporych opadów i moich przemakających butów, które uniemożliwiały mi skuteczne zwiedzanie miasta i smakowania oraz rozkoszowania się jego niepowtarzalnym klimatem i smakiem niesamowitych potraw, postanowiłem się zapuścić w lokalne slumsy. To znaczy nie do końca zdawałem sobie sprawę w jaką dzielnicę się zapuściłem, ale z każdym krokiem czułem czyhające niebezpieczeństwo zewsząd. W każdej ciemnej bramie widziałem nieprzyjemne i wrogie spojrzenia. Kiedy postanowiłem się wycofać było już za późno! Z niemalże każdej strony byłem otoczony przez lokalną młodzież. Wtedy poczułem własnego ducha na ramieniu i nie wiedziałem co zrobić i w którą stronę ruszyć. Stałem tak zmrożony strachem przez minutę, a nawet i dłużej... w końcu zdecydowałem się pójść drogą którą przyszedłem, jednak w tym samym momencie krąg zainteresowanych moją osobą zaczął się zawężać. Nie wiem jak, nie wiem skąd, ale w tym samym momencie nadjechał lokalny radiowóz. Niczym zesłany jak z nieba... Funkcjonariusze policji poprosili mnie, żebym się zbliżył, a otaczający mnie tłum nieprzyjaznych ludzi znikł, jakby zapadli się pod ziemię... Policjanci spytali mnie co tutaj robię i skąd jestem. Odpowiedziałem, że jestem turystą z Polski i zgubiłem drogę. Spytali mnie czy znam piłkarza Podolskiego. Oczywiście potwierdziłem. Nasza rozmowa zeszła na temat piłki nożnej, o której nie mam większego, zielonego pojęcia. W każdym razie panowie byli na tyle uprzejmi, że wskazali mi właściwą drogę powrotną i poczekali, aż zniknę na głównej ulicy.
Mój złamany ząb dawał mi się zoraz bardziej we znaki. Dlatego postanowiłem wrócić do Polski, aby go naprawić - czy zęba można naprawić?! W każdym razie umówiłem się z moją dentystką na wizytę za tydzień i zacząłem kombinować jak mogę w prosty i szybki sposób wrócić do Polski. Udało mi się zarezerwować bilet do Lwowa za 75 EUR. I trzeba przyznać, że lotnisko po azjatyckiej stronie Istambułu zrobiło na mnie olbrzymie wrażenie. Bardzo nowoczesne i świetnie zorganizowane. Nic dziwnego, że Turcja nieustannie próbuje stać się częścią zjednoczonej Europy - popieram!!!

środa, 15 maja 2013

Sofia czyli bogini Mądrości... łyk bułgarskich klimatów

Sofia... zawsze mnie fascynowało zarówno samo słowo, jak i to jak wygląda stolica Bułgarii. I szczerze przyznam, że nie zawiodlem się, a raczej byłem pozytywnie zaskoczony, mimo iż odkryłem również miejsca, które na mnie nie zrobiły specjalnego wrażenia. Jednak w porównaniu do Bukaresztu to miasto o wiele bardziej spokojne i o wiele bardziej przyjaźnie nastawione do turystów.
Do Sofii dotarłem późną porą wieczorową, a konkretnie przed samą północą. Udało mi się załapać jeszcze na jedno ostatnich przejazdów tutejszym metrem. Zgodnie z instrukcjami, które otrzymałem z hostelu na komórkę, bez większych problemów dotarłem do miejsca moich kolejnych 3 noclegów. Wysiadłem na najwiekszym placu tego miasta, na którym mieści się podejrzewam największy budynek kulturalny całej Bułgarii, czyli Narodowy Dom Kultury, o którym wystukam parę słów więcej w dalszej części tego postu.
Następnego dnia pierwsze kroki skierowałem w poszukiwaniu kantoru. Bo co jest dziwne na terenie rumuńskiej stolicy nie mogłem namierzyć żadnego kantoru, który by wymieniał lei na levi... odpowiedzi na pytanie dlaczego tak jest, usłyszałem wiele, w tym najczęściej, że się nie opłaca. I coś w tym chyba jest, bo rzeczywiście kurs lei do levi był bardzo niekorzystny.
Postanowiłem jeszcze w Rumunii, a potem w Bułgarii zgłębić przyczyny wzajemnej nienawiści pomiędzy tymi narodami i co dziwne ich tłumaczenia są zbieżne, jeśli nie tożsame. Obydwie strony wzajemnie obwiniają się o Romów. Rumuńcy zwalają na Bułgarów, że to od południa stale przybywają "niewygodni" Romowie i na odwrót. Dziwne podejście, szczególnie iż obydwa kraje są już od dobrych kilku lat w Unii Europejskiej, którajakby nie patrzeć jest przecież domem wielu ojczyzn... od taka mała dygresja w tym temacie.
Wracając do uroków bułgarskiej stolicy, to jak już wspomniałem na początku są miejsca, którymi zachwyca, chociażby katedra, uniwersytet, rządowe budynki, w tym pałac prezydencki, kościoły, cerkwie, meczet oraz ów dom kultury stanowiący dobro narodowe wszystkich Bułgarów, a stanowiący jednocześnie relikt czasów komunistycznych. Mimo iż odnowiony i dumnie spoglądający na plac przy bulwarze Vitosza, to w środku nadal czuć klimat lat 80-tych, jakby czas stanął w miejscu. W każdym razie warto zajrzeć do środka i wdrapać się na ostatnie piętro, aby móc popodziwiać panoramę miasta.
Z tych gorszych miejsc to wspomnę nieszczęsne blokowiska, które niestety ciągną się czasami w nieskończoność i raczej nie są zbyt zachęcające, aby się zapuszczać w ich rejony.
Miasto to generalnie w niczym się nie różni od innych europejskich miast, no może poza tym, że wszystko jest zapisane cyrylicą, co czasem stanowi wyzwanie, aby odszyfrować nazwę ulicy czy placu, szczególnie gdy ma się tylko mapę z anglojezycznymi nazwami topograficznymi.
W Sofii miałem okazję i przyjemność poznać półfrancuza, półhiszpana Raula, półbułgara, półturka Seyfi oraz bułgarkę Katharinę. Udało nam się nawet zorganizować wieczór integracyjny przy lokalnych piwach Kemnitza i Zagorka, a tym samym lepiej poznać i spędzić przyjemnie wspólnie czas... po którym niestety następnego dnia bolała głowa, oj bolała...
Dlatego postanowiłem wybrać się w pobliskie góry. Idąc za radą recepcjonistki wsiadłem w tramwaj z numerem 5, który wyruszał w swą drogę spod "Pałacu Sprawiedliwości" i zgodnie z uzyskaną informacją miałem jechać do ostatniej stacji. Dziwne i podejrzane wydawało mi się, że im dalej byliśmy od centrum, tym coraz więcej ludzi z plastikowymi baniakami wsiadało do tego tramwaju... Jednak jak już dotarłem do celu swej podróży wszystko było jasne. Okazało się, że u podnóża gór było źródełko czystej, mineralnej wody, po którą Sofijczycy jak widać było chętnie i gromadnie się zjeżdżali. W smaku woda ta rzeczywiście jest dobra i wyśmienita, zatem nie dziwią kolejki ludzi, którzy sie po nią ustawiają i każdy cierpliwie czeka na swoją turę.
Ja na szczęście nie musiałem czekać, gdyż spacerując po pobliskich górach udało mi się namierzyć niejedno takie źródło tej smacznej wody. Po powrocie z mej pieszej wycieczki, podczas której złapał mnie lekki deszcz, dopakował resztę rzeczy i ruszyłem w kierunku dworca. Po drodze zaliczyłem jeszcze lokalny targ, który swym klimatem przypomniał mi targi z mego rodzinnego miasta rodem z lat 90-tych ubiegłego wieku. I wszędzie nowalijki, że aż ślinka ciekła i człowiek wszedzie wokół czuł powiew wiosny.
Gdy dotarłem do nowoczenego dworca autobusowego, postanowiłem jeszcze odwiedzić zlokalizowany nieopodal dworzec PKP, na którym namierzyłem chyba najmniejszego McDonalda na świecie, mniejszego od kiosku, z jednym stanowiskiem - można - jak widać można się wszędzie z tym wszechoblegającym konsumpcjonizmem wepchnąć. W każdym razie nie o tym chciałem pisać, a raczej o upiorności tego dworca kolejowego. Dziwne, że stolica nie zadbała o to, aby mieć pierwszorzędny dworzec kolejowy, bo tutaj poraz kolejny mozna było się poczuć jak w powrocie do przeszłości lat socjalistycznych... i taka własnie jest stolica Bułgarii. Stare miesza się z nowym, jedne rzeczy zachwycają, a inne odstręczają tak własnie jak brudne i cuchnące uryną podziemia prowadzące do dworca kolejowego...
Na koniec, jak już tu dotrzecie, polecam i zachęcam odwiedzić naprawdę świetną, oryginalną, wręcz klimatyczną knajpkę jaką jest "Made in home". Codziennie inna karta, a jedzonko palce lizać!!!

wtorek, 14 maja 2013

Każdy ma swojego sobowtóra...

Ten post już od dawna za mną chodził. To znaczy ta myśl, którą chcę w tym poście przedstawić. Otóż podróżując tak z miasta do miasta, z kraju do kraju, człowiek spotyka na swojej drodze, czy tego chce czy nie chce, wiele innych przedstawicieli swojego gatunku.
Jest to mnóstwo twarzy, które podczas samotnych wędrówek i podróży różnymi środkami komunikacyjnymi, czasami są nam znane lub przypominają nam osoby, które znamy.
Przyznam szczerze, że spotkałem wiele sobowtórów, którzy mają swoje odbicie w moim prywatnym życiu. Dlaczego się tak dzieje? Skąd takie omamy... wydaje mi się, że to czasami deja vu, a czasami wynika to z tęsknoty za danymi osobami.
Chociaż czasami zdarzają się ciekawe sytuacje, kiedy to widzi się dyrektora, dawnego przełożonego, który w twoim świecie jest osobą nobilitowaną, a tutaj na drodze spotykasz "go" jako osobę sprzątającą chodnik. Albo i na odwrót, gdzie sprzątaczka z twojego życia, nagle w innym kraju wysiada wyegzaltowana z limuzyny...
Chociaż inaczej wygląda to już w sytuacji, gdy ma się styczność z danym sobowtórem. Psychologia to potwierdza, że wszelkie uczucia bądź to pozytywne bądź to negatywne wówczas przenosi się na te nowo poznane osoby. I tutaj trzeba bardzo uważać, gdyż napotkany sobowtór z pewnością jest zupełnie innym człowiekiem, niż jego znany nam już pierwowzór. Zatem można się przejechać na osobie, którą rzekomo lubimy z naszego codziennego życia. I na odwrót. Możemy niesłusznie osądzić iunikać osobę, którą dajmy na to nie lubimy, a przez to przekreślić na zawsze możliwość poznania kogoś interesującego. Dlatego trzeba do tego tematu podchodzić z rozwagą.
Kończąc, śmiało mogę stwierdzić, że to zawsze miło jest mieć swego sobowtóra, jakby własne odbicie w innym świecie. Ciekawe jak się wiedzie mojemu, a może moim sobowtórom??? - pozdrawiam ich wszystkich :-)
Aaa... i nie zapominajmy jednej rzeczy - my też jesteśmy czyimiś sobowtórami ;-)

wtorek, 7 maja 2013

The capitalcity of Romania - welcome to Bukareszt

Do stolicy Rumunii dostałem się jednym z tutejszych "PKS-ów". Wyjazd z tego samego dworca, na który przyjechałem, czyli AutoGara 1. Na chwilę przed wyjazdem spotkałem polskiego doktoranta, który kończył w Braszowie studia w zakresie antropologii. Zbyt wiele czasu na poznanie się nie było, gdyż każdy jechał w przeciwnym kierunku, w każdym razie zawsze to miło pogadać w swoim języku.
Do Bukaresztu przebijaliśmy się przez góry pokryte jeszcze sporą warstwą białego puchu, zatem piękne widoki zza okna urzekały swym urokiem. A ponieważ droga wiodła przez miejscowości turystyczne, to na każdym przystanku była łapanka turystów przez lokalną społeczność z kartkami "Free rooms"/"Frei Zimmer". Można było się poczuć przez chwilę jak w Zakopanem albo w Wiśle...
Na miejsce dotarłe późnym popołudniem. Końcowy przystanek był zlokalizowany gdzieś na totalnym wygwizdowie, a ja totalnie na to nieprzygotowany, bez mapy ruszyłem w nieznanym mi kierunku. Widok, który ujrzałem był z jednej strony przerażający, a z drugiej wręcz niesamowity i zaskakujący. Jak na stolicę tego bałkańskiego państwa Bukareszt przeraża, choć niepowala z nóg. Czasy komuny widoczne i wżarte na każdym kroku. Szaro, brudno, tłoczno, głośno, momentami nieprzyjemnie i wszędzie psy... większość bezpańskich, aczkolwiek wszystkie obkolczykowane niczym krowy zgodnie ze standardami Unii Europejskiej. Po 30 minutach dotarłem do McDonalda, gdzie mogłem w końcu odpalić laptopa i spojrzeć gdzie jestem. Shit!!! Do samego centrum miałem jakieś 10 km, a zbuta z pełnym plecakiem, jakoś mi się nie uśmiechało iść. I wtem spostrzegłem, że obok restauracji innej niż wszystkie, jest kolejne M jak Metro :-)
Niewiele myśląc zapakowałem się i wtargnąłem na peron niczym błyskawica. Szybko znalazłem właściwe połączenie do Nordgara 2, stacji najbliżej położonej hostelu o wdzięcznej nazwie Funky Chicken, gdzie miałem spędzić kolejne cztery noce.
Bez większych problemów odnalazłem moją stanicę, zlokalizowaną nota bene na przeciw pierwszego programu Radio Romania, gdzie przywitała mnie przesypatyczna Maria - zuch kobieta, cieszę się że mogłem ją poznać.
Przez hostel przewijali się różni ludzie, na mnie jednak największe wrażenie zrobiła grupa Francuzów, która odbywała praktyki w jednym z tamtejszych Carrefour-ów. Młodzi 18-latkowie, którzy po angielsku ni w ząb, zachowywali się, jakby byli zesłani do prac przymusów w jakimś obozie karnym i codziennie liczyli ile im jeszcze dni zostało do końca. Jedynym językiem jakim udało nam się skomunikować były szachy, dzięki którym rozegraliśmy niejeden turniej, a ile przy tym zabawy było - viva la France ;-)
Aby nie było, że tylko grałem w szachy. Otóż nie. W ciągu dnia, kiedy "dzieciaki" odrabiały pańszczyznę, ja miałem okazję odkrywać kolejne miejsca i punkty na mapie Bukaresztu. Praktycznie wszędzie widać rysy władzy Czauczesku, aczkolwiek są i miejsca gdzie zakwitł kapitalizm, który wdziera się do Rumunii wszelkimi możliwymi oknami i drzwiami. Podobnie jak w Warszawie, w Pradze, w Bratysławie czy w Budapeszcie, na każdym rogu widać wszystkim dobrze znane marki największych korporacji światowych.
Mnie natomiast urzekł budynek parlamentu rumuńskiego, wcześniejsza siedziba Komitetu Centralnego Robotniczej Partii Rumunii oraz siedziba przywódcy tego kraju, wspomnianego Czauczesku - jest to największy w Europie, a drugi na świecie zaraz po Pentagonie, budynek administracji publicznej. Niestety stojąc frontem do niego nie udało mi się go ująć w całości na jednym zdjęciu...
Oczywiście żeby nie było, że Bukareszt to tylko brzydkie miasto, bo jest brzydkie, są też ciekawe parki, skwery, a także udało mi się odnaleźć replikę Łuku Triumfalnego.
Ceny natomiast kosmiczne. Jeśli ktoś myśli, że jadąc tutaj za dużo nie wyda, to się grubo myli. Jest drożej niż w Polsce, a ceny porównywalne do warszawskich. Obecny kurs Lei do Złotówki to praktycznie 1:1. Na koniec ciekawostka - Rumunia jest pierwszym krajem europejskim, a drugim na świecie (pierwsza była i jest Australia), który wprowadził do obiegu plastikowe pieniądze. Można je prać, gnieść, próbować potargać i nic się z nimi nie dzieje - wypróbowałem i potwierdzam.
Generalnie stwierdzam, że warto wybrać się do Bukaresztu chociaż by tylko po to by móc docenić swoje własne miasto, miasteczko, miescowość, wieś...

piątek, 3 maja 2013

Siedmiogród, czyli jedziemy do Braszowa, Bran i Rosnov

Moja wizyta w Rumunii była dość pasjonująca. Z Cluj-Napoca wyruszyłem bladym świtem, bo o 5.30 musiałem już się stawić na dworcu. Podróż do Braszowa zajęła ok 6 godzin. Główne drogi są w miarę przejezdne, jednak jeśli chodzi o dziury w drogach, to możecie mi uwierzyć, że Polscy kierowcy nie powinni aż tak bardzo narzekać. Fakt widać, że do Rumunii popłynął spory strumień środków finansowych z UE na rozbudowę dróg i autostrad, gdyż dosyć często trzeba było się zatrzymywać w związku z ruchem wahadłowym. Co jednak w żaden sposób nie utrudniło kierowcy dotrzeć do celu podróży na czas.
Dworzec w Braszowie i jego okolice nie robią żadnego wrażenia, wręcz można by rzec nic specjalnego. Widoki typowej budowy socrealistycznej. Jednak jak już się dotrze do centrum, do starówki, to śmiało można rzec, że tutaj właśnie kończy się Europa. Mam na myśli tą chrześcijańską, rzymsko-katolicką część Europy. Starówka zadbana, bardzo klimatyczna, aż chce się po niej spacerować i cieszyć oczy tymi średniowiecznymi i renesansowymi zabudowaniami. Tutaj też można znaleść ślady nie tylko religii katolickiej, ale również ewangelickiej, żydowskiej oraz greko-katolickiej. Dlatego polecam, bo naprawdę warto się tu wybrać. Dla mnie to miasto to przedsionek do Europy, jednak co najważniejsze, nie jest jeszcze tak skomercjonalizowany, jak inne miasta w kierunku zachodu. A co najważniejsze miasto to jest zlokalizowane wśród gór, na których co jakiś czas znajdują się zabudowania starych fortec, do których też warto zajrzeć.
Zatrzymałem się w "Old Town Hostel", który akurat przechodził gruntowny remont, włącznie z wymianą okien. Mały, ciasny, jednak blisko najważniejszych atrakcji jakie Braszów oferuje. W hostelu poznałem niesamowitego człowieka imieniem Mark, który wyglądał niczym Jezus, a miał już 56 wiosen. Mark jest Luksemburczykiem i dość specyficznym przedstawicielem współczesnej ludzkości, wręcz dinozaurem. Zna osobiście Dalaj Lamę i jest totalnie wolnym, niczym nieograniczonym człowiekiem. W zeszłym roku, w kwietniu, wybrał się na pieszą wędrówkę z Portugalii do Tybetu w podzięce za uratowanie życia jego przyjaciółki. Jego podróż odbywa się dzięki drobnym datkom ludziom dobrej woli. Wspólnie z Markiem wdrapaliśmy się na górę, gdzie na szczycie niczym napis HOLLYWOD, widnieje i jest w nocy podświetlany napis BRASOV. Na górę można wjechać kolejką linową, aczkolwiek piesza wycieczka jest bardziej atrakcyjna. A z góry można już tylko podziwiać niesamowity widok na miasto i okolice oraz na inne okoliczne góry, wzniesienia, doliny, wybrzuszenia...
Z Braszowa jest całkiem niedaleko do Bran, gdzie znajduje się filmowy zamek Draculi, a można się tam dostać jednym z podmiejskich autobusów odchodzących z Autogara 2. Dla ludzi rządnych mocnych wrażeń mam złą wiadomość. Niestety zamek nie rzuca na kolana. Ba śmiało mogę stwierdzić, że w Polsce można znaleść bardziej okazałe i mroczne twierdze i zamczyska, niż ten znany na całym świecie... Kto był w Niedzicy to nic więcej w Branie nie odkryje. Tak po prawdzie w ogóle go nie kojarzę z żadnym z horrorów z wampirem Draculą w roli głównej. Zamek natomiast jest bardziej znany z tego, że sporą część swojego czasu spędziła tutaj ostatnia królowa Rumunii Maria Habsburg. Generalnie, arogancko i brutalnie podsumowując jaka królowa, taki kraj i taki zamek. Królowa piękna, jaki kraj, ale reszta nyndza z biedą. A jak nie od dziś wiadomo, "łod nyndzy do pinindzy", toteż potomkowie sławnej królowej odzyskali zamek i ciągną kasę z naiwnych turystów takich jak ja, ile się da. Potwierdzeniem tego są klimatyczne budy jak spod Gubałówki zlokalizowane u podnóża tego "strasznego i upiornego" zamku.
Po drodze do Bran mija się Rasnov i tutaj postanowiłem się zatrzymać w drodze powrotnej. Rasnov jest o tyle klimatyczny, że na górze znajduje się twierdza, żeby nie powiedzieć małe miasteczko zbudowane w średniowieczu przez okolicznych chłopów. Twierdza ta wzniesiona z powodu częstych ataków Tatarów, którzy często porywali lokalną ludność w jasyr, robi naprawdę spore wrażenie, a widok z góry jest piorunujący. Stąd można dostrzec horyzont Siedmiogrodu i praktycznie przenieść się w czasie do dawnych wieków średnich.
Na koniec z ciekawostek. W Rumunii bardzo popolarne są precle z solą, makiem i sezamem w cenie 1-1,5 LEI. Bardzo smaczne, szczególnie świeżo upieczone. Automaty na kawę są na banknoty. I pierwszy raz spotkałem się z jajomatem... tak skoro mogą być mlekomaty to czemu nie jajomaty. Zresztą w Rumunii wszystko jest możliwe ;-)